I
Kamienne schody wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Gazela wiódł wzrokiem stopień po stopniu. Na wysokości ósmego piętra standardowego polskiego bloku kontynuowały swój bieg wykutym w skale tunelem, z wnętrza którego majaczyły ku zniechęceniu podróżnego kolejne bliźniacze elementy.
Bliski był rezygnacji, jednak już wcześniej obiecał sobie, iż skoro wybrał się na wycieczkę do Tybetu, by zobaczyć klasztor, to go zobaczy! Biurowa kondycja wydawała mu się lichą bronią przeciw tak wielkiemu przeciwnikowi. Do dalszej wspinaczki przekonała go możliwa do zdobycia nagroda, czyli budowla znajdująca się u kresu mordowni. Potężna, o lekko spadzistym dachu, w centralnej części zwieńczona wieżyczkami o boku szerokości trzech metrów, z małymi piramidkami u góry, o nieproporcjonalnie dużej, wklęsłej podstawie przyozdobionej złotymi półkolami na całej długości. W rogach klasztoru straszyły smoki z otwartymi paszczami. Ogromne jaszczurki wyglądały tak prawdziwie, że oczami wyobraźni widziało się wylatujący z nich strumień ognia. Gdzieniegdzie niebo przekłuwały srebrne i złote kolumny. Okrągłe, zwężające się ku górze.
Ruszył. Z wdziękiem i gracją. Minąwszy tunel, zobaczył, że to, co brał za główną atrakcję, to jedynie świątynia usadowiona na początku kompleksu. Dostrzegł, że poniżej znajduje się jeszcze kilkanaście mniejszych budynków o charakterze mieszkalnym. Każdy z nich niby jednaki, ale na swój sposób jedyny. Z indywidualnym ornamentem, przeróżnymi figurami zwierząt na szczycie. Od razu nabrał nowych sił. W całkiem niezłym tempie docierał do kolejnych punktów. Przeszedł przez bramę wejściową tak zwanego dolnego miasta. Z zakurzonej, materialnej torby przepasanej przez ramię wyciągnął aparat fotograficzny. Trochę namocował się z osłoną obiektywu, która od temperatury zbyt mocno przylgnęła do obudowy z tworzywa sztucznego. Fotografował wszystko jak leci, zmieniając karty pamięci niczym magazynki w karabinie. Przy jednej z alejek zobaczył zapisane dużymi literami słowo ENTER. Wysilając swoje zdolności lingwistyczne, przypomniał sobie znaczenie tego wyrazu - Wejdź. No to wszedł. Nie dostrzegł tylko jednego detalu. Urwała się jedna z chorągiewek nad tabliczką, zasłaniając DO NOT.
II
Pomieszczenie wypełniało światło przedostające się do wnętrza przez wielki, okrągły otwór w suficie, umieszczony w centralnej części sali. Poniżej znajdował się przecudnej urody obiekt. Kamienny dzban, wysoki na dwa metry, który podczas deszczu zbierał wodę, a gdy jej ilość była wystarczająca, następowało otwarcie prostego zaworu, a uwolniona ciesz wpływała do żłobień w kamieniu. Naczynie, w swojej budowie, przypominało kwiat z wyrastającymi u podstawy liśćmi. Całość otoczona niewysokim murkiem. Finezyjny garniec przesyłał życiodajny płyn siecią podziemnych korytarzy do pobliskiego ogrodu. Konstrukcję, w górnych fragmentach, pokrywały zdobione metaliczne lustra odbijające promienie. Trafiały one do następnych luster na ścianach, a stąd do pryzmatów pod sklepieniem. Efekt zapierał dech w piersiach. Wydawać by się mogło, że to tutaj właśnie znajduje się mityczny koniec tęczy. Jeden tylko punkt pozostawał zawsze zaciemniony. Ten, który teraz rozjaśniony lampą halogenową, był obiektem zainteresowania ludzi w mundurach. Rozłupawszy marmurową posadzkę, starali się coś wykopać. Mieli łopaty, kilofy, drabinę i bardzo, ale to bardzo niebezpiecznie blisko zasięgu dłoni - odbezpieczone pistolety.
Genetyka i opowiadane wieczorami przez dziadka historie z młodości podpowiedziały Jelonkowi, że w sytuacji, gdy słyszysz język niemiecki, należy się ukryć. Trzymać język za zębami i obserwować z ukrycia. Mógł odwrócić się na pięcie i wyjść po cichu, ale ciekawość zawsze należała do jego największych słabości. Tuż przy drzwiach wejściowych znalazł pokaźną skrzynię zbitą z lekkich desek, środek wypełniało siano. Przypominało to wszystko trumnę. Wieko było uchylone. Sprawdził, czy nikt go nie zauważy i wślizgnął się do środka, zakopując dla kamuflażu. Zbliżył się do szpary między deskami i zaczął obserwować całą sytuację. Dostrzegł swastykę na ramionach Niemców. Gdyby zauważył ją wcześniej, ciekawość pewnie by przegrała. Chciał zwiewać, ale wtedy do sali wszedł kolejny osobnik. Zaczął krzyczeć na resztę. Korzystając z okazji, że wrzask jest w stanie wiele wytłumić, szybkimi ruchami przykrył się jeszcze mocniej źdźbłami. Swędzenie stawało się nie do zniesienia, ale wiedział, że musi wytrzymać. Czuł, że jeżeli go znajdą, najpierw strzelą, a dopiero potem zaczną zadawać pytania. Postać zbliżyła się do skrzyni. Energicznie podniosła pokrywę. Gazela właśnie przypominał sobie imiona wszystkich bogów, do jakich można się jeszcze pomodlić. Pływał we własnym pocie. Na szczęście ktoś z grupki kopaczy zagadnął nowo przybyłego. Zbity z tropu jedynie rzucił okiem, czy w środku jest siano, wrzucił do środka trzymany w ręce przedmiot i zamknął Krzysztofa na kłódkę w drewnianej pułapce. Deski nie były grube i wystarczyło jedynie kopnąć mocniej, by je wybić. Jednak nie teraz. Teraz wywołałby alarm. Pomacał leżący nad nim artefakt. Podniósł głowę. Ściskał coś, co wyglądało na włócznię. Złotą, o przekroju kwadratu, z napisami na ściankach i czteroramiennym, ostrym grotem, poniżej którego w odległości dwudziestu pięciu centymetrów błyszczał kamień szlachetny barwy czerwonej. Coś skapnęło mu na twarz. Świeża krew, jeszcze ciepła. To upewniło go, że nie ma do czynienia ze zwykłą wyprawą archeologów.
- Mam przesrane – pomyślał.
Miał, w rzeczy samej.
III
- Ile jeszcze macie zamiar kopać, niedojdy! - Heinrich zrugał swoich kompanów, mocno gestykulując.
- Szefie, już prawie. Sensory pokazują, że jesteśmy blisko - odpowiedział jeden z członków ekipy.
- Macie godzinę. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, ile mnie kosztowało, by zapewnić nam dyskrecję. Przekupiłem władzę i mnichów. Nawet durnego śmieciarza, żeby w nocy wstawił znak zakazujący wejścia, dzięki czemu nie szwendają się tutaj turyści.
Szukał krzesła, na którym mógłby usiąść. Zrezygnowany wybrał skrzynię Jelonka. Niespiesznie wyciągnął cygaro z kieszeni. Z cholewy buta wysunął myśliwski nóż. Odciął końcówkę i schował ostrze. Sięgnął po benzynową zapalniczkę. Zaciągnął się tytoniem. Wyglądał na osobę po pięćdziesiątce. Z twarzy. Ciało miał trzydziestolatka. Wysportowane, szczupłe. Blondyn, typowy Aryjczyk.
Wypalił jedną trzecią. Syknął głośno i złapał się za rękę. Gazeli wydawało się, jakby dłoń nagle postarzała się o pół wieku. Niemiec odłożył źródło ognia na wieko. Krzysztof wytężył wzrok i odczytał inskrypcję „Adolf und Eva”. Gazela skupił wzrok na twarz mężczyzny. Niby podobny, ale nie… to nie mógł być ON, przecież nawet gdyby przeżył wojnę, to już dawno zmarłby ze starości. Tymczasem Heinrich odkręcił zawieszoną na szyi buteleczkę z resztką niebieskiego płynu. Łyknął pospiesznie. Zmarszczki wyprostowały się, rysy stały się mocne. Teraz nikt nie dałby mu więcej jak dwadzieścia kilka lat.
- Jest coś w ziemi! - ryknął z entuzjazmem jeden z kopiących. – To, to jest klucz!
- Doskonale. – Heinrich wstał. – Oczyścić i oddać mi. Załadujcie skrzynię i narzędzia na ciężarówkę.
Wykonanie zadania poszło sprawnie. Za pomocą kilku butelek wody mineralnej z pobliskiego targu przywrócono staremu metalu czystość i połysk.
- Kiedy byłem młody – podjął właściciel cygara - mieliśmy w Braunau am Inn takiego bezdomnego. Opowiadał historie o swoich dalekich wyprawach. W trakcie jednej z podróży poznał sekret, jak twierdził, w jaki sposób zdobywać w życiu to, czego się pragnie. Zadałem mu pytanie, dlaczego więc jego marzenia się nie spełniają i dalej wegetuje, chodząc zapity dzień w dzień. Odpowiedział mi, że pragnienie musi być tak silne, by być gotowym poświęcić dla niego wszystko. Dosłownie. W przeciwnym wypadku cię to zniszczy. Pogrąży cię własna słabość. Świadomość, że to, co uważałeś za najważniejsze, jest jedynie wynikową zdarzeń losu, nie twoim świadomym wyborem. A najsmutniejsze – mawiał – gdy spojrzysz na ulicę, na te twarze i zrozumiesz… uświadomisz sobie fakt, że praktycznie wszyscy nie mają bladego pojęcia, czego tak naprawdę chcą. Sterowani narzuconymi regułami, ślizgają się po życiu, starając nie wychylać za bardzo. Szumnie mówią o swoich małostkowych, groteskowych wręcz marzeniach, ale nic nie robią w kierunku ich spełnienia. Ryzyko, konieczność opuszczenia ciepłego życia, które ktoś im kiedyś wymyślił, paraliżuje ich. Wiecie dlaczego? Nikt nie chce tego przyznać, ale prawda jest następująca – chcąc być ponad, trzeba zgodzić się na samotność. Zawsze. Religia, formy życia społecznego zostały wymyślone, by ludzi kontrolować, kontrolować ich sny, plany i marzenia. Możesz marzyć o rodzinie, o szybkim samochodzie. Możesz. Dlaczego? Bo tak powiedział twój przywódca czy kapłan. Wszyscy o tym marzą! Chcesz wyjść poza schemat, w którym jesteś kolejnym bezimiennym – na to nie pozwolą. Będą cię szkalować, wmawiać szaleństwo. Zaburzasz ich plan, pokazujesz, że można żyć inaczej. Reszta ludzi tak przesiąkła poglądami wmawianymi im od najmłodszych lat przez rodziców i media, że sama będzie ciągnąć wielkich w dół. Równać ich do swojego poziomu wegetującej rosliny. Kto znajdzie siłę, by z tym walczyć? Niewielu. Miałem kiedyś kolegę, Joseph’a. Któregoś dnia patrzyliśmy z okna samolotu na bitwę. Zapytałem go, dlaczego nasi atakują, skoro to wzgórze nie ma żadnego znaczenia strategicznego, a zresztą jutro i tak podciągniemy artylerię. Powiedział mi wtedy, że szeregowiec musi zawsze być w boju - poraniony, wychłodzony, wygłodniały. Nie z powodu braków w opatrunkach, odzieży czy prowiancie. Jeżeli mu to zapewnić, zacząłby zadawać niewygodne pytania. Tak, ma swoje małe problemy. Co tam wojna, co tam przyszłość. Tu i teraz się liczy. Co ze mną zrobią jutro? A, nieważne. Byle dziś nie bolało, byle dziś podali ciepły posiłek. Historia świata to opowieść o tym, jak będąc katem, zyskiwać uznanie wśród swych ofiar. A wracając do tego bezdomnego, wydobyłem z niego sekret. Nie chciał mówić, ale jak mawiał mój kolejny kolega – Hermann, z prądem na jajach wszyscy zaczynają śpiewać jak skowronki. Uff, zagadałem się, jak robota?
Gazela wprawdzie nic nie rozumiał po niemiecku, ale twarz Heinricha z każdym wypowiadanym słowem jakby gęstniała. Mimika stawała się coraz bardziej drewniana, ażeby przy ostatnim zdaniu zaniknąć. Gdy skończył, wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem.
Kopacze kończyli ładować właśnie ostatnie pakunki na przyczepę. Do dużych skrzyń używali wózka widłowego, dlatego nie zauważyli zbyt dużej masy jednej z nich. Tej z Krzysztofem na pokładzie.
Heinrich dopalił cygaro. Nakazał swoim ludziom wejść do małego pomieszczenia obok głównej sali, by zabrali stamtąd jeszcze nieco kosztowności. On szedł ostatni. W pewnej chwili zrobił krok w tył, zręcznie chwytając w dłoń klamkę, zamknął żelazne drzwi na zewnętrzną zasuwę. Odemknął małe okienko na wysokości głowy. Wyciągnął trzy granaty, wrzucił do środka i zamknął otwór. Zwinnym ruchem odskoczył w bok i schronił sie za masywnym filarem.
Jelonek usłyszał krzyk, huk. Potem dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi pojazdu. Silnik zamruczał. Jechał, nie wiedząc dokąd.
IV
Telefon. Jelonek w myślach przeklinał swoje roztargnienie, przez które akurat w ten dzień zostawił poczciwą Nokię w hotelu. Samochód cierpiał na dziurawej drodze. Po parunastu minutach Gazelę opuścił paraliż, który zawładną jego ciałem zaraz po wylądowaniu na przyczepie samochodu. Rozgrzebał siano na tyle, by móc rozejrzeć się w sytuacji. Powiódł wzrokiem po otoczeniu. Był sam, odgrodzony od świata grubą, zieloną plandeką. Warkot silnika zagłuszał jego własne myśli. Uznał to za dobry omen. Oparł dłonie o deski nad głową, wyprostował ręce, nogami regularnie uderzając w konstrukcję. Po chwili wybił dwie listewki. Wydostał się, czołgając na plecach. Wstał, rozprostował kości. Poszycie przymocowano jedynie do metalowej konstrukcji z rurek. Podszedł na sam tył i bez problemu rozsznurował linę. Wyjrzał ostrożnie przez tak otrzymany otwór. Jechali wąską, kamienną dróżką pośrodku wzniesień, na szczytach których zalegały połacie śniegu. Spomiędzy ociosanych łupków wystawały dość pokaźne kępy trawy. Widocznie była to rzadko uczęszczana trasa. Chciał wyskoczyć, ale zreflektował się. Po pierwsze, dziury pomiędzy kamieniami były na tyle duże, że zapewne wpadłby w którąś, a zarazem na tyle małe, by zaklinować nogę. Druga sprawa, trasa prowadziła cały czas prosto na względnie otwartym terenie. Nawet gdyby cudem uniknął skręceń i złamań, istniało duże prawdopodobieństwo, że Heinrich dostrzeże go w lusterku. Postanowił więc na razie skupić się na zapamiętaniu jak największej ilości szczegółów z otoczenia. Nie szło mu to najlepiej. Krajobraz wydawał się dość jednorodny. Góry i kamieniste pagórki z monotonnie zarysowaną roślinnością nie pomagały. Nie dostrzegł żadnych zwierząt. Otuchy dodawał mu sam fakt, że nie kluczyli, nie mijali rozwidleń, ukrytych tuneli i tym podobnych. Gdy tylko nadarzy się okazja, wystarczy przeczekać w ukryciu i ruszyć z powrotem.
Wstyd przyznać, ale czy to na skutek zmęczenia, czy reakcji na stres, po kilkudziesięciu minutach zasnął. Obudził go pisk hamulców. Na zewnątrz zmierzchało, tarcza słońca tonęła za horyzontem. Uchylił rąbek zasłony tuż przy podłodze. Nie widział nikogo. Usłyszał jedynie, jak Heinrich gdzieś odchodzi. Bardzo powoli, niczym wąż, wpełzł pod pojazd. Niemiec dalej znajdował się poza zasięgiem wzroku. Przeczołgał się w pobliskie zarośla. Miał ochotę bardzo plugawo zakląć, ale się pohamował. Na swoje nieszczęście leżał na mrowisku. Mrówki, niezbyt zadowolone z niespodziewanej wizyty, poczęły kąsać delikwenta niemiłosiernie. Starając się zachować trzeźwość myślenia, Jelonek przesunął się kawałek dalej za ułożone kloce drewna. W zawodach na pechowca roku Krzysztof Gazela wygrałby w przedbiegach. Trafił z mrowiska pod ul. Pszczoły jęły go kąsać w zad z takim zapałem, jakby to była sprawa osobista. Jedynie wola przetrwania odwiodła Jelonka od bluzgania na lewo i prawo. Pomyślał tylko, że w tutejszych organizmach brak jest romantyzmu, który zawsze kojarzył mu się z zasłyszanym kiedyś hasłem: „Typ romantyka – patrzy, nie dotyka”. Do trzech razy sztuka. Z tą zwodniczą ideologią podjął następną próbę. Przeturlał się bardziej w lewo, w kierunku malutkiej szopy. Poczuł chrzęst pod kolanem. Nie zdążył zareagować. Leciwe wieko, przeżarte przez korniki i czas, zapadło się pod jego ciężarem. Spadł trzy metry pod powierzchnię. Materac z mchu zamortyzował uderzenie. Wyciągnął latarkę turystyczną. Znajdował się w piwnicy. Na jej wyposażeniu było jedynie krzesło, jednakże Jelonek nie uznał siadania za warte ryzyka, zwłaszcza że jego tylna część ciała i tak sporo wycierpiała. W pomieszczeniu było jeszcze coś. Śmierdząca zgnilizną, poszarpana i wilgotna księga. Tytułu z okładki nie dało się odczytać, jako i większości stron. Kilka jednak obroniło się przed niszczycielskim działaniem czasu. Zapiski poczyniono w języku angielskim, co Gazelę niezwykle rozradowało, bo pozwalało mu na zrozumienie treści.
Niezwykle radzi jesteśmy, iż pogoda… bla bla bla …dwunastego lipca 1892 roku dotarliśmy do głównego obozu, gdzie raczono nas gulaszem.. bla bla bla. O! …okazało się być prawdą. Kamień Chintamani istnieje. Porwany przez nas mnich po podaniu mu Rozwiązywacza Języków zdradził, gdzie znajdują się wrota do Szambali. Tajemna kraina praojców stoi przed nami otworem! Prawie… Niestety, dostęp do niej, jak się spodziewaliśmy, jest niezwykle pilnie strzeżony przez Strażników Ognia. Cokolwiek to znaczy… Ponadto trzeba mieć dwa artefakty. Jednym jest włócznia, którą przebito powłokę cielesną jednego z Praojców. Właściwie zachował się jedynie fragment drzewca, ponoć wstawiony w nową konstrukcję. Domyślasz się zapewne, o kogo chodzi. Zdajesz sobie pewnie też sprawę, że trzeba by ją wykraść z archiwum Watykanu. Pominę oczywistą niemożliwość wykonania takiego rabunku. Drugi wymagany przedmiot to klucz Zeusa. Ponoć otwiera wrota zarówno do Szambali, jak i Hadesu. Owy klucz zakopano w miejscu „skąd Praojcowie pochodzą”. Ustaliliśmy już wcześniej, że statek rozbił się w Tybecie. Zadanie wydaje się proste. Poszukamy zaburzeń pola i po sprawie. Teraz najgorsze. Nawet zdobycie wszystkich elementów nie gwarantuje nam sukcesu. Ostatniego dnia mnich wyznał coś jeszcze. Pierwszy Praojciec, gdy zszedł do klasztoru wieki temu, miał rzec, cytuję:
„Na przestrzeni tysiącleci
Rozsiejemy wśród zamieci
Dwa symbole naszej siły
By historię odmieniły
Lecz otworzę, gdy zasłuży
Człowiek suchy pośród burzy
I otrzyma dar przemienienia
Szczerego w materię pragnienia”
Tak, ja też nie cierpię zagadek. Wykradzione manuskrypty nie mówią dokładnie, o co chodzi z tym fragmentem odnośnie człowieka, domyślamy się, że chodzi o kogoś nieskalanego grzechem, czy coś…
Piwnica stanowiła całkiem niezły punkt obserwacyjny. Do otworu, przez który wpadł, prowadziła drabina, mógł więc obserwować całe podwórze. Upewniwszy się, że Heinrich nie słyszał łamiącego się drewna, prowizorycznie odbudował wieko przy pomocy gałęzi i pozostałych fragmentów drewna. Chciał przeczekać krzątaninę Niemca przy wyładunku. Niestety, czekał za długo. Aryjczyk, chcąc ukryć ciężarówkę, przestawił ją tak niefortunnie, iż silnik znajdował się idealnie nad głową Gazeli, a był na tyle nisko, że nijak nie można by się przecisnąć.
Uwięziony Gazela z powodu braku innych zajęć zaczął przeglądać wykonane rankiem podczas zwiedzania zdjęcia. W przepasanej przez ramię torbie znalazł też kanapkę i butelkę wody mineralnej. Jadł łapczywie, pił zachłannie. Co jakiś czas zdarzało mu się zdrzemnąć. Jedno nie dawało mu spokoju. Jak wydobyto włócznię z Watykanu…
V
- Klaus, co my do cholery robimy w ściekach pod Koloseum? - Gregor nie krył irytacji.
- Ciii, Heinrich kazał nam tu przyjść. Nie ma co z nim zaczynać. Chciał, to jesteśmy. Gotowy?
Sprawdzili ekwipunek. Kamizelki, noktowizory, okulary na podczerwień, zagłuszacze pola magnetycznego, broń krótka, broń długa, nóż, lina, zsynchronizowane zegarki, kompas, GPS.
- Witam! - Heinrich wyłonił się bezszelestnie z ciemnego tunelu niczym zjawa. – Dzisiaj, ku chwale Rzeszy, musimy wykraść pewien przedmiot z archiwum Watykanu.
- Ale – Gregor lubił zadawać pytania – przecież Watykan jest kawałek stąd.
- Watykan tak, nie archiwum. Przeniesiono je w 1923 roku pod Koloseum. Widzicie, gdy dawniej dysponowałem całkiem sprawnym wywiadem i armią, można było dowiedzieć się tego i owego. Przykładowo, nasz następny cel jest w Tybecie. W latach czterdziestych zbombardowałem całe miasto – Warszawę, by móc ją potem zeskanować. Okazało się, że wywiad miał słuszność, skaner pracząstek bez pudła wskazał podziemną komnatę, całą z bursztynów. Ha, do dziś nie mogę się powstrzymać od śmiechu, gdy pomyślę, że cały świat brał moje działania za kolejną głupią wojenkę. Niestety, moi oficerowie też tak zaczęli myśleć. Odwrócili się ode mnie. Gdybym miał więcej czasu…
Heinrich wykrzywił usta w grymasie. Szybko wyciągnął zawieszoną na karku niebieską buteleczkę. Odkorkował i pociągnął dwa łyki.
- Co to? – zapytał zaintrygowany Klaus.
Przywódca grupy chciał zbyć pytanie, ale rozmyślił się. Uśmiechnął się paskudnie.
- A, co mi tam. W okresie, o którym opowiadałem, udało mi się zdobyć cztery skrzynki takich buteleczek. Powiedzmy – zaliczka. Znak, iż jestem na dobrej drodze. To esencja z kwiatów rosnących w Szambali – raju utraconym. Przedłuża życie, spełnia niewielkie marzenia i formuje nasze ciało na takie, jakie chcielibyśmy, by było. To, co widzieliście, to resztki zapasów. Dlatego muszę się pospieszyć.
- A mogę o coś jeszcze zapytać? - Widać Gregora coś gryzło i nie dawało spokoju.
- Tak.
- Podobno żaden żywy bez odpowiedniego przygotowania nie przedostanie się do archiwum Watykanu.
- Masz rację – wydawało się to niemożliwe, ale Heinrich uśmiechnął się jeszcze paskudniej – żaden żywy.
Młodym Niemcom z wytatuowanymi na czołach swastykami zimny dreszcz przeszedł po całym ciele. Nie chcieli zadawać większej liczby pytań. Mimo obaw zdawali sobie sprawę, że nie ma odwrotu.
Ruszyli przez cuchnące korytarze. Aryjczyk co jakiś czas porównywał teren z mapą. Dotarli do włazu. Niczym się nie wyróżniał, jednak to właśnie ten zaczęli otwierać. Wcześniej Heinrich wtarł w niego dwie kropelki niebieskiego płynu z buteleczki. Metal rozświetlił się na czerwono. Zdołali przekręcić go w lewo bez jakiegokolwiek wysiłku. Odłożyli ciężki okrąg na bok. Zobaczyli biały tunel zakończony kolejnym włazem, do którego prowadziła solidna, aluminiowa drabina. Zaczęli schodzić. Będąc na samym dole, Heinrich złapał kompanów za ramiona.
- Słuchajcie – szepnął – musimy się rozdzielić. Wy idźcie po włócznię, tu macie mapę. Ja pójdę w prawo i odwrócę od was uwagę. Jeżeli nie zdążę uciec, musicie sami dokończyć dzieło. Jesteście nadzieją Rzeszy!
Gregor i Klaus, przejęci mową, założyli okulary na podczerwień i włączyli zagłuszacze. Szli wolno, uważnie stawiając każdy krok. Nie chcieli wpaść w pułapkę. Nie wiedzieli, że oni sami stanowią przynętę.
Szef grupy potrzebował dywersji. Tak jak magik, który macha jedną ręką, by druga nieobserwowana mogła wykonać właściwy trik. Wiedział, że płyn zapewni mu niewidzialność na czas potrzebny do wykonania misji. Wykrywacze dusz nie mogły go powstrzymać. Miały wadę – skalibrowane je jedynie na dusze goszczące, czyli znajdujące się w żywych ciałach, a on przecież nie żył. Umarł dawno temu. Wciąż jednak zagrażał mu anioł stróżujący. On jeden mógł go zobaczyć, niesiony jednak zapachem żywych, podąży za nimi. Aryjczyk usłyszał stłumione strzały. Miał niewiele czasu. Ucieszył się jak dziecko, włócznia od lat czterdziestych dalej leżała w tym samym miejscu. Chwycił ją bez ceregieli, nie zwracając uwagi na włączający się alarm i lasery przenikające jego ciało. Ciało ducha. Biegiem wskoczył na drabinę. Wydostał się z powrotem do kanałów. Przebiegł chyba pół miasta. Zatrzymał się i usiadł.
Wspominał dzień, kiedy siedział w bunkrze, otoczony przez wrogów. Jego ukochana leżała martwa na podłodze. Miał się zabić, ale nie dawał mu spokoju dzień wcześniej dostarczony pakunek. Odpieczętował. W środku nie było nic prócz kilku flakoników z kolorowym płynem. Pomyślał, jak pięknie by było, gdyby niczym w bajce mógł wypić zawartość butelki i stać się ptakiem, który odleci od czekającej go śmierci. Odkorkował pierwszy z brzegu szklany pojemnik i wypił zawartość. Nic się nie stało. Nie miał odwagi się zastrzelić. Usiadł w kącie i łkał. Wbiegli żołnierze i… stało się coś dziwnego. Nie zauważyli go. Wyszli, jak gdyby nigdy nic. Po tym jak zamknęli drzwi zaczął szperać w zawartości paczki. Znalazł ukryte drugie dno, a tam notatka.
Wodzu!
Znaleźliśmy. Prawdopodobnie nie zdołamy przedrzeć się przez granicę, ale mam nadzieję, że nasza siatka wywiadowcza zdoła przekazać Ci ten list i to, co do niego załączam.
Miałeś rację, Szambala istnieje! Flakony, które Ci wysyłam, przejęliśmy z pewnego opactwa. Podobno to płyn bogów. Kto go wypije, będzie mógł wpływać na swoje otoczenie. Niechaj nasi chemicy sprawdzą, czy rzeczywiście jest to prawda. Podobno istnieje też o wiele potężniejszy artefakt, kamień Chintamani. Pozwala on wpływać na cały świat. Nie znam szczegółów. Wiem jedynie, że znajduje się w samej Szambali.
Ku chwale Rzeszy!
Z czasem przybrał postać Heinricha. Niebieski płyn pozwolił mu stworzyć małą armię. Z legend tybetańskich dowiedział się, jak unikalne ma on właściwości. Pozwalał przebywać na styku świata materialnego i świata duchów, jednakże na skutek takiego działania dusza zostaje na wieczność skazana na błądzenie po ziemi. Nie ma dla niej szansy, by ponownie się odrodzić. Jedynie kamień Chintamani ma moc, by przywrócić ją na właściwą ścieżkę.
VI
Tyle lat minęło, a Heinrich dalej nie mógł rozszyfrować, co znaczy zagadkowe „Człowiek suchy pośród burzy”. Ten fragment raportów brytyjskich był drzazgą, która kłuła za każdym razem. Człowiek czystego serca - przypadkowo przechodzący koło wrót, a może taki, co nie doświadczył wojny? Nie miał bladego pojęcia. Przezornie na wyprawę postanowił zabrać kolejnego żołnierza – nierozgarniętego Hansa. Niech on weźmie na siebie ryzyko.
Jelonek, wciąż uwięziony, błagał los, by nikt nie schodził do piwnicy. Na skutek przebywania w wilgotnym pomieszczeniu nabawił się chrypy, która zupełnie zmieniła mu głos, pszczołom zaś zawdzięczał reakcję alergiczną, przez którą jego twarz nie wyglądała jak jego, a jakiegoś ogra. W obecnej sytuacji pragnął jedynie, by ciężarówka odjechała, najlepiej z tajemnicznym porywaczem mimo woli w środku. Nie mógł uwierzyć w moc własnych myśli. Usłyszał dźwięk silnika. Zazgrzytał zwolniony hamulec ręczny i pojazd zaczął się powoli toczyć, by finalnie oddalić się w nieznanym kierunku. Gazela odczekał chwilę i wspiął się ku podwórzu. Przeczołgał się, pamiętając o mrówkach i pszczołach. Znalazł się przy ogrodzeniu bez większych problemów. Dotarł do furtki. Wstał… i upadł. Ciężarówka wracała. Szczęśliwie nie został zauważony. Dostrzegł za to dwie osoby - znanego już Aryjczyka i młodego mężczyznę na miejscu pasażera. Pospiesznie wturlał się do rowu melioracyjnego. Pojazd zatrzymał się ledwie przekroczywszy bramę wjazdową. Kierowca, jak i pasażer, wysiedli. Włączony silnik sugerował, że jest to jedynie chwilowy przystanek w dłuższej trasie. Krzysztof wychylił głowę ponad poziom swojego okopu, dostrzegł dużo wolnej przestrzeni, za dużo. Wrócić do piwnicy nie mógł – za daleko, zbyt wielkie ryzyko. Nie mógł też zostać, teraz pewnie by go już nie przeoczyli. Otwierając drzwi szoferki podczas wsiadania kątem oka niechybnie któryś z nich złowi jego obecność. Zerknął na zawartość wozu. Kilka beczek, skrzyń. Wystarczy. Zebrał się na odwagę, skoczył na pakę i zakopał jak poprzednio w jednej z „trumien”. Liczył, że zdąży gdzieś po drodze wyskoczyć.
Jechali ponad godzinę. Niestety, nie było żadnych postojów, zalesionych dróg. Zaczęło okrutnie trząść. Jelonek wychylił głowę. Zboczyli z drogi. Poruszali się po czymś, co przypominało łąkę. Mocno przerzedzoną i z dużą ilością krowich placków. Pastwisko najwidoczniej. Potem skręcili w wąwóz. Zatrzymali się przed pionową skalną ścianą. Wydawało się, iż trafili na ślepy zaułek. Heinrich wysiadł, gdzieś dotknął, gdzieś przekręcił, gdzieś wpuścił kroplę swojego niebieskiego płynu i w przeszkodzie pojawiła się wyrwa, dostatecznie duża, by przejechać.
Krzysztof z szeroko otwartymi ustami wyglądał bardzo głupio. Nie mógł nic na to poradzić. Jego organizm w tak mało filmowy sposób reagował na widok przyuważonych przez oko plandeki czarów. Krajobraz zmienił się diametralnie po przekroczeniu magicznej granicy. Cały teren porywały palmy, obok których rosły sosny i baobaby. Lwy przechadzały się dumnie po okolicy. Na wierzbie siedział pterodaktyl, a centaur zarywał do pewnej zebry przy wodopoju. Podróżni zatrzymali się, więc Jelonek wykorzystał moment i znajdujące się w pobliżu zarośla. Ukrył się w nich i obserwował. Hans wyładował z ciężarówki włócznię, klucz i dwa karabiny MP40.
Niebawem, po raz pierwszy w historii, istota ludzka z Polski miała oglądać Szambalę.
VII
- Przypomnij mi, kochanie, po jaką cholerę się tu wybraliśmy? - zapytał czule Bolek.
- Oj – Karolina zalotnie zamrugała oczami – przecież nie jest tak źle. Nie co dzień wygrywa się wycieczkę do Tybetu. Popatrz na te budowle, na piękno przyrody!
- Trzech mnichów, dużo kurzu i turystów. Jest mi gorąco, za dużo turystów. Mam wymieniać dalej?
- Ej! Jesteśmy dopiero jeden dzień!
- Masz rację. Przepraszam, po prostu źle się czuję. Stąd to narzekanie. Idź z grupą pozwiedzać, a ja pójdę do hotelu. Prześpię się, to mi przejdzie.
Bolek pocałunkiem pożegnał się z dziewczyną i ruszył w swoją stronę. Faktycznie nie czuł się najlepiej. Nie przyznawał się, ale panicznie bał się latania, a po tylu godzinach lotu z przesiadkami jego trauma przyjęła fizyczne objawy. Jeszcze jak zaczynał myśleć o drodze powrotnej do Krakowa, to miał ochotę wracać na piechotę.
Zasmażka nie wiedział, czy mu zimno, czy gorąco. Marzył mu się prysznic. Jak najszybciej. Przed nim była godzina drogi. Nie mógł liczyć na żaden autobus czy jakikolwiek inny środek transportu. Wyciągnął telefon i uruchomił GPS. Urządzenie wytyczało trasę wokoło wioski. Zauważył jednak zamazany obszar. Z szacunkowych wyliczeń wychodziło mu, że zaoszczędziłby nawet trzydzieści pięć minut. Uznał to za nagrodę wartą ryzyka. Szybko wydostał się poza zabudowania. Począł przecinać niewielkie wzgórza i doliny. Zaczynał się obszar nienaniesiony na mapę. Używając wbudowanego kompasu, kierował się na zachód. Tam wiodła dalsza część drogi. Trafił na idealnie kwadratowe przejście przez wielką, kamienną ścianę. Wyłączył na chwilę GPS, by uaktywnić aparat. Chciał zrobić zdjęcie, by pokazać je później Karolinie. Przeszedł przez otwór. Zrobił kilka kroków w tył. Obrócił telefon, a ten przestał działać. Co gorsza, wnęka się zawarła. Wystraszył się nie na żarty. Coś ryknęło za nim. Odwrócił się. Lew. Najprawdziwszy lew. Przeraził się i w panice zaczął biec. Dostrzegł ciężarówkę. Przyspieszył. Stracił równowagę. Runął na ziemię jak długi. Ktoś trzymał go za rękę. Stwór przypominający człowieka, ale o zdeformowanej twarzy i charczącym głosie, przyciągnął go do siebie.
- Bądź cicho albo nas zabiją - szepnął Jelonek po angielsku.
- Co tu się dzieje?
- Nie wiem.
Obaj milczeli schowani w zaroślach. Niemcy krzątali się przy złotych wrotach. Prawdę mówiąc, nie były one wybitnie imponujące. Owszem, dobór metalu należy pochwalić, brakowało natomiast jakichkolwiek zdobień, napisów czy czegokolwiek. Rozmiar też nie budził podziwu. Jakieś trzy, może cztery metry wysokości, szerokie na dwa.
Hans umieścił klucz w zamku. Widać było, że zastanawiał się, co zrobić z włócznią. Heinrich nie umiał mu pomóc. Dodatkowo zaczęło padać. W tle słychać było nadciągającą burzę. Pioruny rozświetlały niebo. Niemcy nie dość, że zirytowani kompletnym brakiem pomysłu, co zrobić z artefaktem, to jeszcze stojąc na otwartej przestrzeni, przemokli kompletnie. Gazela, widząc co się dzieje, wyciągnął ze swojej torby pelerynę i wręczył Bolkowi, a sam schronił się pod parasolem.
- Ha ha ha! - złowieszczo zarechotał Heinrich. – Wiem!
Chwycił włócznię i wsadził w otwór w ziemi, który przed chwilą odsłonił deszcz. Drzwi nieznacznie otwarły się. Popchnął Hansa. Ten, niepewnie stawiając kroki, szedł. Nie było go dłuższą chwilę, jednak ostatecznie wyłonił się z przejścia. Niósł coś w ręce. Drewnianą skrzyneczkę, w której coś pulsowało na zielono. Heinrich stał w miejscu, wtedy młody Niemiec zatrzymał się i wybuchnął. Po prostu. Ze ścian lała się czerwona jucha. Heinrich poderwał przedmiot z gleby i zaczął uciekać. Zrobił może sześć kroków i też eksplodował.
- Chyba się zesrałem w spodnie – oświadczył Gazela.
- Ja też – odrzekł Bolek.
VIII
Zza wrót wyszedł sędziwy mężczyzna przepasany togą. Gazeli i Zasmażce kłapały zęby i drżeli cali z przerażenia. Byli sparaliżowani. Brodaty starzec, wspierając się na lasce, podszedł do nich.
- Jam jest Zeus – oświadczył. – Witajcie w Szambali! Mieliście ze sobą włócznię, klucz, a i w przeciwieństwie do waszych kompanów przetrwaliście burzę, gdyż nie dosięgła was ani jedna kropla deszczu. Prawdę mówiąc, to z burzą uważam za głupie, no ale Ra się uparł. O czym to ja? Ach, tak. Zyskaliście zatem prawo do kamienia Chintamani, który może kształtować losy świata. Weźcie go i używajcie zgodnie ze swoją wolą.
Zeus pstryknął palcami i w jego dłoni pojawił się zwinięty papirus. Bóg położył go przy skrzyneczce.
- Tu macie instrukcję obsługi. Dostosowuje język do czytelnika, więc nie przejmujcie się barierą językową, śmiertelnicy. Dobra, to chyba tyle. Lecę z powrotem, bo obdarowałem Kleopatrę nieśmiertelnością i ten tego, musi to odpracować. Aha! Oczywiście możecie wejść do środka Szambali, ale są jeszcze wrota wewnętrzne, strzeżone przez tytanów. Żegnajcie.
Popatrzyli na sobie, szukając jeden u drugiego odpowiedzi. Nie znaleźli.
- Byłbym zapomniał! - Znów pojawił się grecki bóg. – Otwarłem wam przejście. Zamknie się za piętnaście minut.
Czekali pięć minut, ale już się nie pojawił. Biegiem ruszyli do wyjścia. Jelonek zawrócił i zabrał kamień wraz z instrukcją. Ledwo zdążyli. Padli z wysiłku z drugiej strony portalu. Papirus potoczył się w stronę Bolka, który wziął go do ręki i zaczął czytać. Gdy skończył, odezwał się do Gazeli, również po angielsku.
- Słuchaj, nie wiem, kim jesteś i skąd pochodzisz, ale nie możemy tego przyjąć. Nikt nie może, żaden człowiek.Za duże ryzyko.
- Co to jest? - zacharczał Krzysztof.
- To czysta moc, która uformowała naszą planetę. Już w większości wyczerpana, ale jest jej wciąż na tyle dużo…
- Może będziemy czerpać po trochu?
- Jest coś jeszcze. Napisano tutaj, że ten, kto choć raz użyje kamienia, już nigdy nie będzie człowiekiem.
- Zostanie bogiem?
- A może demonem? Sługą bogów? Wiecznym niewolnikiem? Nie napisali tego. Musiałbym mieć cholernie dobry powód, by zaryzykować.
- Hmm… - Jelonek zamyślił się na chwilę. – Masz rację, pozbądźmy się tego. Tylko jak?
- Zwyczajnie pewnie tego nie rozłupiemy. – Sprawdził notatki w instrukcji. – Tak, chroni go boska moc. Ukryjmy go gdzieś, gdzie nikt go nie znajdzie. Zróbmy tak! Żeby mieć pewność, że żaden z nas nie zerwie przyrzeczenia, ja zajmę się papirusem, a ty pozbądź się kamienia. Dzięki temu nawet jeżeli ktoś przypadkiem odnajdzie jedną część układanki, bez drugiej nic nie zdziała. A postronni pomyślą, że to po prostu ładny kamyk.
- Dobrze. – Gazela wstał i zaczął iść w swoją stronę. – Miło było cię poznać.
- Jak masz na imię?
- Lepiej żebyśmy zapomnieli o tym, że się spotkaliśmy. Mnie tu nie było, ciebie nie było. Nie było tego miejsca. Dzisiejszego dnia nie było.
- Żegnaj zatem!
EPILOG
Jelonek wybrał miejsce pochówku kamienia. Nowo budowana świątynia w okolicy. Przekupił jednego robotnika, a ten zdradził mu, że jutro będą lać fundamenty do form. Tego samego dnia Gazela odwiedził też pobliską kuźnię. Prymitywny warsztat zajmujący jedno pomieszczenie. Zakupił znitowane w prostokąt ołowiane blachy na wymiar. Zakradł się nocą na budowę. Wsadził w upatrzone miejsce kamień Chintamani, po czym przysypał żwirem. Rozejrzał się, czy nikt go nie śledził. Nikogo nie zauważył.
Gazela asem wywiadu nie był. Cały dzień miał ogon. Bolek szedł jego tropem. Nie mógł się oprzeć zaklętej w pradawnym kamieniu mocy. Zawładnęła nim. Gdy zobaczył, gdzie znajduje się artefakt, chciał odczekać chwilę w krzakach, aż Gazela się oddali, ale poślizgnął się na mokrych liściach. Krzysztof zbliżał się niebezpiecznie. Na swoje nieszczęście wybrał trasę, która pokrywała się z miejscem, gdzie upadł Bolo. Ten spanikował. Zaczaił się za drzewem i huknął Jelonka z całej siły leżącą na ziemi solidną gałęzią. Na szczęście nie przymierzył dobrze i świszcząca w powietrzu maczuga jedynie zahaczyła o głowę. Niemniej jednak uderzony zatoczył się i runął na ziemię jak rażony gromem. Rano znaleźli go przechodnie. Trafił do pobliskiego szpitala z wstrząśnieniem mózgu, twarzą pokiereszowaną przez pszczoły i ostrym zapaleniem krtani. Kiedy się wreszcie obudził, nie pamiętał nic z ostatniego tygodnia. Wstrząs i trauma – powtarzali lekarze. Bolek zniknął z jego życia. Na jakiś czas.
Zasmażkę zaś, w skutek nieczystego ciosu podczas zamachu na życie naszego bohatera, obróciło gwałtowanie. Narzędzie zbrodni wypadło mu z dłoni, a on sam potoczył sie w dół zbocza, by zatrzymać się na kamiennym murku jednego z domów. Gdy odzyskał świadomość, najszybciej jak potrafił, pognał na teren budowy. Fundamenty były już zalane i wszędzie krzątali się pracownicy. Musiał wymyśleć inny plan. Znalazł w kieszeni kartkę i zaczął zapisywać lokalizację. Spieszył się, bo na skutek upadku wspomnienia z wydarzeń ostatnich godzin zamazywały się, a wolałby nie zapomnieć przynajmniej gdzie ukryty jest najważniejszy artefakt na świecie. Poobijany wrócił do hotelu. Notatka przydała się. Wprawdzie nie był w stanie przywołać z pamięci co i z kim robił, wiedział jednak, że zna lokalizację prawdziwego skarbu. Niebezpiecznej broni. W dogodnym momencie wystarczy jedynie pociągnąć za spust..