PROLOG
01.07.2018
Nazywam się Krzysztof Gazela. Piszę ten list w nadziei, iż kiedyś otrzyma go moja rodzina. Nadzieja jest jedynym, co mi zostało. Zabrali mi godność, zabrali mi samego siebie. W rzeczach zmarłego współwięźnia znalazłem ołówek i kartkę, na której właśnie skrobię te słowa. Butelkę, do której ów list wrzucę, udało mi się wyłowić podczas przypływu.
Właśnie, może zacznę od miejsca mojego pobytu. Znajduję się w małej celi. Wilgotne, ceglane ściany okrutnie śmierdzą. Od świata oddziela mnie okienko oraz małe i wąskie drzwi. Metalowe, bez żadnej szybki. Jedynie z niewielkim otworem od dołu, przez który wrzucają mi resztki. Tylko dzięki temu nie zdechłem jeszcze z głodu i pragnienia. Muszę znajdować się nad morzem, bo widzę jedynie bezkresną toń. Cela jest ulokowana bardzo nisko i czasem jestem w stanie ręką zaczerpnąć wody, niestety, jak się domyślacie, jest słona. Najgorzej było przed kilkoma chwilami podczas przypływu, kiedy to woda wlewała się do celi i musiałem swoim wiaderkiem na odchody wylewać ją z powrotem. Jedyną pozytywną sytuacją, jak wspomniałem, było zdobycie zabłąkanej butelki po tanim winie.
Nie mam bladego pojęcia, jak długo tu już jestem, straciłem rachubę. Na pewno dłużej niż tydzień. Moi oprawcy… Nie znam ich. Ostatnie, co pamiętam, to bar, a potem urwał mi się film i obudziłem się w tym przerażającym miejscu.
Zakładam, że porwano mnie dla okupu. Jako że wcześniej czy później zorientują się, iż nie opłaca się mnie tu przetrzymywać, dostanę w najlepszym wypadku kulkę w łeb. Chciałbym, by ktoś kiedyś ten list przeczytał i przekazał moim bliskim na adres, który dołączam na odwrocie.
Krzysztof
Z wielką pieczołowitością zwinął pożółkłą kartkę w rulonik i umieścił za ciemnym szkłem. Zakręcił. Chwycił naczynie za główkę i z nostalgią za życiem traconym cisnął z całej siły przez okno do wody. Odwrócił się w stronę drzwi, by pogrążyć się w powolnym przemijaniu, gdy usłyszał trzask. Szkło pękło, rozbijając się o wystający znad wody kamień. List z wolna nasiąkał, aby ostatecznie znaleźć się gdzieś pod taflą, zupełnie już nieczytelny.
Krzysztof stracił wszelką wiarę. Przez krótki moment łudził się. Imaginował sobie osobę odczytującą jego zapiski, kojarzącą miejsce i przybywającą z odsieczą. Przynajmniej wysyłającą tutaj policję. Wszystko pękło. Nie wiedzieć czemu, zaczął iść tyłem w kierunku ściany, by następnie osunąć się na ziemię, raniąc przy tym plecy o nierówności. Zamknął oczy. Przepełniała go senność, z której nie planował się obudzić.
I
Kurt, choć znieczulony solidną dawką rumu, wykrzywiał usta w grymasie bólu. Reszta ciała, mimo kolebania się łodzi, pozostawała nieruchoma niczym kamienny posąg, nawet pojedynczego gestu, skurczu mięśnia. Musiał zachować spokój. W przeciwnym razie cała jego misterna praca poszłaby na marne. Miał taki zwyczaj – kiedy ulatywało z niego szczęście, tatuował sobie na ciele symbole wszelakiego rodzaju. Był marynarzem, dzięki czemu poznał wiele języków zarówno współczesnych, jak i starożytnych. Gdyby wpatrzyć się uważnie, można by odnieść wrażenie, że najczęściej pojawia się chiński znak 爱. Sądząc po ilości tuszu, który pokrywał jego ciało, chyba więcej było w podstarzałym wilku morskim smutku niż radości. O tym jednak wiedziały tylko fale. Z nimi rozmawiał podczas długich, samotnych rejsów. Kiedyś pływał na wielkich okrętach, ale w miarę jak przybywało tatuaży, coraz częściej wybierał małe jachty, by ostatecznie skończyć na swojej jednoosobowej łódeczce. Paręnaście lat temu roześmiany bywalec knajp portowych, dziś zaniedbany i brudny. Wiecznie na rauszu. Twarz, tors, nogi i ręce pokryte historią cierpienia, którego nadmiar go złamał.
Marynarz pieniądze na przeżycie aktualnie zarabiał przewożąc towary z punktu A do punktu B. Nie pytał nigdy, co przewozi, nie interesował go też klient. Wiele osób ceniących sobie dyskrecję korzystało z jego usług. Zaletą Kurta było również omijanie wszelkich kontroli oraz możliwość zapłaty należności gotówką. Nie miał konta, może nawet oficjalnie nie istniał, upozorowawszy własną śmierć. Jego nie obchodziła zawartość przesyłek, pracodawców miała nie obchodzić jego przeszłość. Uczciwie postawiona sprawa.
Nie posiadał nic, co pomogłoby rozszyfrować zagadkę dawnego życia. Prawie. Na honorowym miejscu w kajucie, nie wiedzieć czemu, leżała wygodnie w wiklinowej oprawie butelka. Szczerze mówiąc nic specjalnego. Żadna elegancka, mogąca kiedyś gościć znacznej jakości trunek. Ot, najzwyczajniejsza w świecie, po najzwyklejszym tanim winie marki wino. Nie dla wszystkich jednakże była śmieciem. Mieszkało w niej wspomnienie. Kurt w niektóre dni upijał się bardziej niż zwykle i wpatrywał godzinami w swój najcenniejszy skarb. Dzisiejszy dzień było jednym z nich. Gdy słońce zamieniło pomieszczenie w komnatę światła, dostrzegł, że na szkle znajdują się odchody owadów. Wstał z zajmowanego fotela i wziął do rąk naczynie. Chwiejnym krokiem podążył na burtę. Nachylił się, aby zaczerpnąć odrobinę wody. Wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Maszt złamał się na skutek wiatru. Huk, trzask, cios w bok głowy. Pamiątka wpadła do wody. Ręką nie był w stanie jej wyłowić, a oszołomiony uderzeniem wpław nie miał szans. W miejscu, w którym przebywał, występowały zbyt silne prądy. W akcie desperacji, gdy po pół minuty odzyskał nieco świadomości i sił, wyrwał z zawiasów drzwi od kajuty i rzucił do wody, ze ściany zerwał wiosło i skoczył na tak przygotowaną szalupę.
Nadludzką pracę wykonał podczas pogoni. W końcu jednak siły go opuściły. Dystans minimalnie, aczkolwiek systematycznie się powiększał. Gdy leżał wyczerpany i już zupełnie trzeźwy, zdał sobie sprawę, że jego łódka pewnie zdążyła się już rozbić o głazy, bo nie pomyślał nawet o zarzuceniu kotwicy. Przesyłka, był w stanie się założyć, właśnie dociera na dno. Gdy dowie się o tym jego klient, zapewni mu długą i pełną wrażeń podróż na tamten świat. Nie miał nic do stracenia. Położył się wygodnie i dał ponieść prądowi.
Dryfował niecałą godzinę. Otworzył oczy i zobaczył zamek zbudowany w interesujący sposób. Trochę żałował, że płynął tą trasą pierwszy raz i nie będzie miał już okazji przyjrzeć się dokładnie tak urokliwemu miejscu. Konstrukcja wyglądała, jakby wyrosła wprost z wody. Fundamenty musiały zostać oparte o brzeg podwodnej wyspy, gdyż nie wystawały ponad taflę. Co więcej, mury wykonano tak, że były idealnie pionowe, bez żadnych wypustek. Kurt popatrzył chwilę. Wykonał ruch, chciał zanurzyć wiosło, aby płynąć dalej. Jego wzrok złowił jednak zmierzający ku maleńkiemu otworowi w murze kształt przypominający butelkę. Wstąpiła w niego nowa energia. Wiosłował bardzo mocno, a widząc, jak obiekt znika pochłonięty przez szczelinę, postanowił wykrzesać z siebie resztki sił, jakie w nim zostały.
Był tak wyczerpany, że prawie nic nie widział. Teraz zwolnił, położył się. Przyczajony jak drapieżnik. Zbliżał się. Brakowało mu może dziesięciu metrów. Oszczędnymi ruchami rąk skracał dystans. Miał już wsadzić głowę do środka otworu, gdy nagle coś z niego wyleciało i rozbiło o kant piaskowca. Zawył. To jego przeszłość tonęła, by zaginąć na wieki.
Jelonek usłyszał głos marynarza. Wstał, odchrząknął i zawołał:
- Halo! Jest tam kto! Pomocy, pomocy! Porwali mnie!
Nie słysząc odzewu, zreflektował się, że zasadniczo nie wie, gdzie przebywa, więc powtórzył używając języka angielskiego. Help – znał chyba każdy. Dalej nic. W końcu stwierdził, że musiał dopaść go halucynacje z niedożywienia. Kurt zawracał. Wstrząśnięty i zbulwersowany. Nawoływania usłyszał, nie miał jednak zamiaru zastanawiać się nad ich sensem, nie po tym, co przed chwilą zaszło. Teraz cel był jeden. Spróbować ocalić łódź. Choć szansa na jej odzyskanie jest iluzoryczna, to wszak nie zerowa. Może choć towar zdoła ocalić, a w konsekwencji swoją skórę. Krzysztof, wznosząc ręce ku niebiosom, wykrzyczał, nabrawszy powietrza do płuc:
- Tak mam tutaj umrzeć?! Nie wiedząc nawet dlaczego?! Ja, Krzysztof Gazela, wyrzekam się wszystkiego i wszystkich! Niech was cholera, dżuma, tyfus i syfilis! Jelonek ma was w dupie!
Kurt wbił mocno wiosło w wodę, tak że drzwi zatrzymały się w jednej sekundzie. Coś chodziło mu po głowie. Znał to nazwisko. Mógł mieć wątpliwość, ale gdy doszło do niego także „Jelonek” przestał się miotać. Zawrócił. Płynnie po polsku zapytał:
- Dla kogo są czekoladki? Kto ma zielone światło?
Jelonka zamurowało. Instynktownie podał odpowiedź, którą znał od kilku lat i tylko raz zmuszony był jej udzielić.
- Czekoladki są dla Ewelinki. Światło dla Ola.
Marynarz kilkadziesiąt sekund myślał o czymś. Gazela nie odważył się przerywać, lekąjąc się, że spłoszy jedynego człowieka, który w tym momencie może go ocalić. Ostatecznie dopłynął tak blisko, by zetknąć się z murem. Lewą ręką złapał za jeden z dwóch metalowych prętów. Prawą, przy pomocy wiosła, zaczął tłuc w boczne ścianki okienka. Po kilku minutach zaprawa, przez setki lat obmywana słoną wodą, zaczęła się kruszyć. Jelonek, przy pomocy wiadra, naparzał z drugiej strony. Gdy upłynął kwadrans udało im się wytworzyć wyrwę, przez którą dorosły mężczyzna jest się w stanie przedostać. Kurt podał mu rękę i posadził na swoim luksusowym okręcie. Zdążyło się już zrobić ciemno. Pod osłoną nocy popłynęli w miejsce, w którym mogła znajdować się porzucona łódź. Przystawali co chwilę, by przekonać się, czy aby nie są śledzeni. Nie napotkali jednak żywej duszy, mimo obaw.
II
Osiągnęli brzeg wczesnym porankiem. Jelonek spał wycieńczony. Kurt postanowił tego stanu rzeczy nie zmieniać, póki co. Zaklął cicho, acz szpetnie – łodzi nigdzie nie było. Ruszył do pobliskiego zagajnika po drewno. Skrzesał płomień i rozpalił ognisko. Przypomniały mu się czasy, gdy jako młody chłopak często jeździł na obozy harcerskie. Między innymi dzięki tym wyjazdom nabył jeszcze jedną umiejętność. Z kieszeni spodni wydobył kawałek zasuszonego mięsa. Od dłuższego czasu zawsze takowy posiadał. Uważał, że nie ma lepszej zagrychy. Teraz jednak podzielił wieprzowinę na sześć kawałków. Cieniutkie gałązki zaostrzył wydobytym z cholewy buta nożem. Przez dłuższą chwilę konstruował pułapki. Wszystko związał delikatnie zdartą korą młodych drzew. Schował się w zaroślach, wcześniej obłożywszy się błotem, by zabić smród własnego ciała. Liczył na upolowanie przynajmniej czterech królików, ale nie miały one ochoty zostać zjedzone i marynarz musiał zadowolić się łupem w postaci tylko jednego. Za to w sidła wpadły jeszcze dwa szczury. Oprawił zdobycz, ponabijał na kijki. Z patyków w kształcie litery Y zrobił stojaki, a zebrane kamienie posłużyły jako obciążniki. Teraz śniadanie robiło się już samo, nadszedł czas, by zbudzić towarzysza.
Krzysztof, brutalnie chlaśnięty otwartą dłonią w twarz na odlew, obudził się z miejsca.
- Chodź – powiedział beznamiętnie Kurt.
Dopiero teraz Gazela miał chwilę, żeby się przyjrzeć towarzyszowi. Wyglądał na około pięćdziesiąt lat, choć wszechobecne tatuaże i zarost mogły bardzo zniekształcić wynik estymacji.
- Ju… już idę.
Żołądek Krzysztofa zaczął wygrywać coraz to bardziej finezyjne melodie w reakcji na zapach pieczonego mięsa. Nie pytał, co się smaży, może widząc odstający ogon przy jednym z kawałków, nie chciał wiedzieć. Po tylu dniach niewoli, w czasie których karmiono go zgniłymi owocami i spleśniałym chlebem, wszystko inne było luksusem. Bez słowa podbiegł do ogniska. Kurt zorganizował też pitną wodę. W pobliżu znajdowało się jeziorko, a właściwie przerośnięta kałuża, która napełniała się deszczówką co jakiś czas. Zaspokoiwszy pierwszy głód, zgodnie z sugestią, zdjął ubranie i rozwiesił nad ogniskiem. Żeby nie straszyć wyglądem, otrzymał stylową sukienkę wykonaną z liści i łodyg.
Przedłużającą się ciszę przerwał w końcu, można już chyba tak powiedzieć, były właściciel firmy przewozowej.
- Czyli ty jesteś Jelonek, ha? - zapytał, łypiąc z ukosa, badając każdy ruch, najmniejszy gest.
- Ja. Skąd mnie znasz? Kim jesteś? Gdzie my u licha jesteśmy? Kto mnie porwał?!
- Nie gorączkuj się tak. - W jego głosie było coś, co kazało te słowa potraktować jako rozkaz.
- Dobrze. Hmm, gdzie jesteśmy?
- Tereny Szkocji, zachód dokładnie.
- Aha. Dobrze, a co ja tutaj robię?
- Nie wiem. – Ciężko się rozmawiało z Kurtem, oj ciężko.
- Jakieś propozycje?
- Nie. Słuchaj, straciłem łódź z towarem, jestem skończony. Ty na dodatek rozwaliłeś jedyną rzecz, która trzymała mnie przy życiu, tak więc po śniadaniu pożegnamy się. Dosyć chłodno.
Gazela chciał coś powiedzieć, ale marynarz gestem nakazał mu milczenie. Zerwał się nagle i pobiegł ku brzegowi. Przystawił dłoń nad oczy, by utworzyć charakterystyczny daszek. Z falami zbliżały się butelki z rumem. Poznał je. Do tej pory grzecznie czekały w łódce na swoją kolej. Pojawiła się nadzieja. Nadzieja, że Aniela, jak nazwał swoją łajbę wytatuowany przemytnik, po prostu zatonęła i zawartość jest tam, gdzie ją zostawił. Przesyłka leżała zabezpieczona w malutkim sejfie. Nie powinna więc wypłynąć jak rum, a leżeć grzecznie i czekać.
- Zaraz wracam! - ryknął ku zdezorientowanemu Krzysztofowi. Wypchnął na wodę niezawodne drzwi i po chwili zniknął za malutką wysepką.
Nie było go dłuższy czas, słońce już prażyło z pełną mocą. Jelonek usłyszał chlupanie wody. Wracał jego kompan, w dłoni dzierżąc zawiniątko wielkości sporego słoika. Po wtargnięciu na brzeg wyraźnie w lepszym nastroju marynarz podjął konwersację.
- Opowiedz mi, przyjacielu, co ostatnie pamiętasz przed porwaniem.
Oparł się wygodnie, licząc na dłuższą wypowiedź. Nie zawiódł się.
III
Krzysztof zaczął swoją opowieść od przytoczenia rozmowy z barmanem.
- Powiem ci, komu jak komu, ale tobie powiem, bo jesteś przyjaciel mój i rodak. – Zapitego Jelonka zebrało na szczerość – Po latach wiernej, oddanej pracy wylali mnie na zbity pysk! Jak psa, rozumiesz? Jak psa… No nie zrozumiesz, bo nikt nie zrozumie. Z dnia na dzień. Bam! Nie ma mnie. Myślę sobie: a trudno. Nie wiedzą, co tracą. O! Wchodzę do mieszkania, wyobraź sobie, a tam moja, tfu jej mać, narzeczona, oświadcza, że jedzie do Wielkiej Brytanii, że tam ma kogoś, że tam będzie miała dobre życie, że w ogóle. Ule ule.. Kurwa! Mam pusty kieliszek. O dzięki, dzięki, dobry człowieku. A wracając, to mówię jedź. Pewnie! Nie to nie! I, i pojechała…
Zrobił krótką przerwę na trzy szybkie kolejki w milczeniu. Popatrzył tępo na etykietę wódki. Barman, nie raz i nie dwa, zmuszony był wysłuchiwać takich historii. Cóż, dopóki klient płaci, trzeba udawać zainteresowanie. Umiał nawet wywołać u siebie odpowiedni wyraz twarzy. Gazela wykonał dwa głębokie wdechy i jeden potężny wydech. Podjął dalej:
- Myślę sobie, a co! Odprawę mam, oszczędności trochę, to też pojadę. Zobaczę, jak wygląda mój wróg. Znaczy ten Brytan, czy jak to się wywamawia.. Zarezerwowałem bilet i jestem.
Obsługujący, faktycznie Polak, włączył muzykę. Standardowy repertuar na takich maruderów. Z głośników popłynęła znana piosenka Wypijmy za błędy. Oszczędności, o których wspominał Jelonek, musiały być dość szczupłe, bo pub, w którym przebywał, nie należał do najwykwintniejszych, a zupełnie szczerze, była to zwykła speluna. Masę forsy przepuścił już wcześniej na hotel i wszelkie atrakcje, jakie naiwnemu mężczyźnie może zaoferować miasto, by dać iluzję zrozumienia i miłości.
Postanowił dopić do końca półlitrówkę. Już wychodził, ale rzucił jeszcze na odchodne:
- Powiedz mi tylko jedno, przyjacielu, dlaczego zawsze jest w życiu tak, że wszystko się musi pierdolić w tym samym czasie?
- Może – powiedział poważnie, jakby odświeżając zakurzone wspomnienia – wtedy łatwiej iść na przód. Wiesz, nie oglądając się za siebie, bo nie masz już nic do stracenia.
- Zawsze jest coś do stracenia. W parze ze stratą powinna iść amnezja. Nie da się żyć, jak gdyby nigdy nic. A świadomość, że odebrano nam coś, co nie było takie złe… To dobija. Nigdy się nie zabliźnia.
- Amnezja? Nie. Powodowałaby jedynie, że znów popełnialibyśmy te same błędy. Raz po raz. Może masz rację i nie da się stracić kompletnie wszystkiego, ale bywa tak, że dochodzimy do punktu, w którym strach przed nowym jest mniejszy niż pustka, która nas otacza. To inspiruje do zmian. Doświadczenia, dobre i złe, pozwalają lepiej oceniać świat. Szacować nasze szanse. Czasem trzeba pogrzebać całą przeszłość, by mieć przyszłość.
Szukał, lecz nie mógł znaleźć słów godnych do wypowiedzenia. Podniósł rękę, pozdrawiając barmana i wyszedł. Zataczając się lekko, szukał najbliższego przystanku. Nagle jakaś ręka złapała go za kurtkę i wepchnęła w bramę. Stracił przytomność. Ocknął się tylko na chwilę. Miał kaptur na głowie, a jego porywacze głośno dyskutowali po rosyjsku. Słyszał często powtarzające się słowo „Szambala”.
IV
Kurt wyglądał na wyraźnie zdenerwowanego. Chyba nie to chciał usłyszeć.
- Powiedziałeś im coś? Cokolwiek? – ryknął.
- Nie, nic! - Oburzył się Jelonek. – Od momentu porwania nikt ze mną nie rozmawiał.
- Zatem mamy jeszcze czas, ale niewiele. Oni będą cię szukać, a Oni, jeśli kogoś szukają… to go znajdą, zawsze.
Coś pełzało Gazeli po plecach, było zimne i nieprzyjemne. To był strach. W co ja się znowu wpakowałem? - Pomyślał.
- Wytłumacz mi, o co chodzi, a w ogóle to jak się nazywasz, kim jesteś?
- Obiecuję ci wszystko opowiedzieć, ale nie teraz. Musimy się ukryć. A zwą mnie Kurt, ale kiedyś nazywałem się Roman, Roman Kosiński.
Marynarz rozwalił kamieniem kłódkę chroniącą dostępu do wnętrza skrzyni uratowanej z rozbitej łódki. Po otwarciu zobaczył leżące na dnie diamenty i rubiny. Nie zrobiło to jednak na nim żadnego wrażenia. Liczył, że znajdzie jakąś broń. Zreflektował się, iż wartościowe przedmioty też można używać jako broni, toteż przyrzucił je resztkami mięsa i zamknął całość. Chwycił Krzysztofa za ramię i pognali w las. Bieg przerodził się w marsz. Zdyszani zatrzymali się dopiero, gdy księżyc królował już na nieboskłonie. Roman kategorycznie zabronił krzesania ognia. Zziębnięci, niemiłosiernie kąsani przez komary i wszelkie robactwo, położyli się w wysuszonym korycie rzecznym. Odgrodzeni od świata gęstymi krzewami. Wiedzieli, że nie usną tak po prostu. Pewne kwestie musiały zostać wyjaśnione.
- Słuchaj – Kosiński zaczął dość standardowo – chyba musimy sobie zaufać. Jeszcze o tym nie wiesz, ale łączy nas wspólny cel.
- Niby jaki? – Jelonek parsknął podirytowany sytuacją. Spodziewał się ratunku, a wpadł w kolejne tarapaty. – Co jest tak bardzo ważne? Wiesz, wolałbym zgłosić się na policję, złożyć zeznania i wrócić do mojego parszywego życia.
- Życie.. Twoje – po chwili milczenia dodał – i około siedmiu miliardów innych osób na tej planecie.
- Ale - uświadomił sobie, że jest w głuszy i jeśli odpowiedź nie spodoba się jego rozmówcy, może skończyć całkiem marnie, wolał z decyzjami poczekać do rana – nie krępuj się. Opowiedz, opowiedz mi wszystko od początku do końca.
Wymodelowawszy na kształt gniazda zerwane gałęzie, Kurt wyciągnął się wygodnie. Ręce założył za głowę. Patrzył w gwiazdy. Lubił to. Chyba dla tego zaciągnął się na swój pierwszy statek. Nocne niebo uspokajało go. Zawsze czekało, wystarczyło tylko spojrzeć. A morza, oceany? Swoisty ratunek. Nieraz nocą upijał się i wspinał na maszt z zamiarem oddania ostatniego w życiu skoku, ale wpatrując się w odbicia gwiazd, porzucał swój pomysł. - Gdyby nie to, gdybym pracował jako budowlaniec czy ktokolwiek inny, wdrapałbym się zapewne któregoś dnia na dach, zobaczył, że na dole nic na mnie nie czeka i skoczył – zwierzył się. Woda to tylko zdeformowane odbicia. Należy patrzeć przed siebie. To tam jest prawdziwy świat, taki, dla którego warto się starać. A reszta? To tylko zniekształcona forma, nieudana kopia oryginału. Reszta, to tylko woda…
V
Nazywam się, jak już wspominałem, Roman Kosiński. Ażebyś w pełni zrozumiał, o co chodzi, muszę opowiedzieć co nieco z historii mojego życia. Urodziłem się w Krakowie, pięćdziesiąt trzy lata temu. Moje dzieciństwo nie było nadzwyczajne, więc to pominę. Przełomowa dopiero okazała się wiosna trzydzieści trzy lata temu. Jak ten czas pędzi… Dorabiałem w sklepie wędkarskim. Takim niewielkim, w centrum miasta. Prowadził go, niech sobie przypomnę, już wiem, poczciwy pan Henio. Pełno było wędek, żyłek, różnego rodzaju wabików, nawet robaki żywe. Ha, ależ się ich bałem. Pewnego razu, gdy zamykałem – już ciemno było – zauważyłem, jak dwóch obdartusów zaczepia dziewczynę. Chłodno było, ona ubrana w szary płaszcz, z czarnym parasolem, gustowna czapeczka, taka wełniana, co to zakrywa włosy. Spodnie – materialne, z tych eleganckich, i czarne buty. Jak się je nazywało… kozaki! Odwrócona była tyłem. Słyszałem jej głos. Przerażony, niepewny. Zawołałem, czy wszystko jest w porządku. Tamtych dwóch popatrzyło na mnie z byka i wiedziałem, że nie jest w porządku. I wiesz, co zrobiłem? Wszedłem do sklepu, wziąłem wiadro najohydniejszych glist i pudełko haczyków. Stanąłem w drzwiach i zacząłem im lżyć, jak tylko umiałem najsrożej. Zgodnie z planem zostawili swoją ofiarę i zaczęli się do mnie zbliżać. Wtedy złapałem wiadro i cała jego zawartość zatrzymała się na nich. Jak wrzeszczeli, to szkoda gadać, w sumie trochę się im nie dziwię. Na poprawkę rozrzuciłem haczyki, a wiedz, że te haczyki przeznaczono na wielkie ryby. Z delikatną podeszwą wiosennych butów radziły sobie, jakby zostały do tego stworzone. Mimo dziur w podeszwach, tak biegli, no tak biegli… Krótko mówiąc, choćbym miał najszybszy samochód, to bym ich nie dogonił. Dziewczyna drżała. Podszedłem powoli, cały czas mówiąc, prawie szepcząc, że nie zrobię jej krzywdy. Dotknąłem jej ramienia - zadygotała. Niespiesznie, jakby bojąc się, że spłoszona może uciec, ruchem nadgarstka poprosiłem, by się odwróciła. Głowa spuszczona, płaszcz zroszony łzami. Powtórzyłem „nie zrobię ci krzywdy”, jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze jeden. W końcu popatrzyła mi w oczy. Boże! Co to były za oczy. Jakbym znalazł przez przypadek największy skarb i nie widziałem, co z tym bogactwem zrobić. Powiedzieć jej o tym, zapytać najpierw, czy nic jej nie jest, a może.. nie miałem recepty. Na szczęście ona pierwsza się odezwała. Zapytała, czy mam chusteczkę. Poszliśmy do sklepu. Uspokoiła mnie, nic jej nie zrobili. Jedynie nastraszyli. Zaparzyłem herbatę. Chciałem ją odprowadzić, ale błagała, czy może jeszcze posiedzieć. Siedzieliśmy. A gdy się uspokoiła, zaczęliśmy rozmawiać. Długo, bardzo długo. Ten wieczór zdeterminował moje całe życie, bo wtedy poznałem Majkę, Majkę Nowacką. Słuchasz? Tak? No dobra.
Jaką ona ma rolę w tym przedstawieniu? A więc - w końcu odprowadziłem ją do domu. Właściwie to do mieszkania. Przyjechała na studia z Myślenic. Odprowadzałem ją potem jeszcze wiele razy. Pewnie gdyby nie moja głupota, do dziś chodzilibyśmy za rękę, patrząc jak rośnie nasz… Przepraszam, po kolei.
Ja nie studiowałem, skończyłem szkołę zawodową jako mechanik. Na etacie naprawiałem samochody, a że potrzebowałem dużo pieniędzy, dorabiałem w rzeczonym sklepiku. Na co mi była gotówka? Tu właśnie był cały problem. Mimo młodego wieku zjadał mnie nałóg hazardu. Poker. Niektóre miesiące kończyłem na minusie, inne na plusie, ale zawsze priorytet stanowiła wypłacalność. Majeczce bałem się powiedzieć mimo prawie roku znajomości, miałem to zrobić, ale wciąż to odkładałem. Aż nadszedł dzień sądu. Popełniłem największy błąd, jaki tylko można. Pijany poszedłem do kasyna. Początkowo wygrywałem, ale potem rozgrywka za rozgrywką notowałem porażki. Zacząłem pożyczać od złych ludzi. Dopiero gdy wytrzeźwiałem, zdałem sobie sprawę, jakie sumy jestem winny. Sumy, których nie jestem w stanie zebrać. Konsekwencje czekały straszne. To nie bank, że wsadzą cię i po sprawie. To mafia, zaczną krzywdzić i zabijać najbliższych, a dopiero na końcu ciebie. Ależ byłem głupi! Tego wieczoru, kiedy się upiłem, Majka powiedziała mi, że jest w ciąży. Tacy szczęśliwi. Pobiegła pochwalić się koleżankom, ja z kolegami flacha na stół. Pragnąłem kupić jej coś pięknego, ale nie miałem za co. I tak wpędziłem się w kłopoty. A potem zrobiłem coś jeszcze głupszego. Bez pożegnania, bez słowa wyjaśnienia, zniknąłem. Musiała sobie wtedy pomyśleć - co za skurwysyn, zostawił mnie samą z dzieckiem, a złote góry obiecywał.
Co? Nie, ja nie… Może troszkę, już wycieram policzek. Zastanawiasz się teraz, po co wywlekam te sprawy. To dziecko, moje dziecko, to Bolesław, ten sam, którego znasz jako Bola. Miałem w mieście kolegę, Jarka, raz odważyłem się do niego zadzwonić po ucieczce, ale przyrzekł nikomu o tym nie wspominać. Opowiedział mi o tym, jak Majka cierpiała. Jak jej kolega z Myślenic, Maciej, wyznał jej, że od zawsze się w niej kochał i jeśli ona chce, to on dziecko uzna. W końcu się zgodziła. Wróćmy do mnie - nie chciałem wyjeżdżać, pragnąłem się zabić. Kupiłem butelkę, którą de facto rozwaliłeś o głazy, najtańszego wina i pół apteki prochów. Wsiadłem w pociąg do Gdańska. Nie, nie wiem czemu. Na plaży wszystko zaaplikowałem i zacząłem odpływać. Obudziłem się na statku przemytników. Akurat potrzebowali jednego do sprzątania. Dali mi propozycję - albo się zgadzasz, albo za burtę. No to zostałem pomywaczem, a dalej już jakoś poszło. Myślałem, by może wrócić, ale jak mógłbym jej spojrzeć w oczy. Już miała inne życie. Z czasem, gdy się dorobiłem, zatrudniłem człowieka, który zebrał parę informacji, zrobił kilka zdjęć.
Czy ty…? A, nie śpisz. Ciekawe? Jak dla kogo. Już zbliżam się do końca historii.
Lata mijały. Ja coraz bardziej czułem się samotny i zły na cały wszechświat. W końcu przerzuciłem się na własny biznes. Poznawałem największe szumowiny. Wbrew pozorom, o ile jesteś sumienny, dość bezpieczna praca. Kto zaatakuje kuriera mafii. Co? A, nie. Dłużników się nie bałem. Twarz się zmieniła, w papierach widniałem jako Kurt Kousyn, a potem doszły tatuaże. Nie pamiętam, kiedy zacząłem je dziergać. W każdym razie pewnego dnia dostałem zaskakujące zlecenie. Serce mi stanęło w gardle. Człowiek zajmujący się wyszukiwaniem klientów rzucił mi przed oczy kartkę. Standardowo - nazwisko zleceniodawcy nieprawdziwe, ale po sprawdzeniu swoimi metodami okazało się, że to Bolesław Zasmażka, Myślenice. Miejsce odbioru przesyłki – Tybet, miejsce dostarczenia – Kraków. Bolo, wtedy jeszcze nieostrożny, niedoświadczony. Numer konta, z którego mieliśmy pobrać zapłatę, zapisał na kartce z notesu. Zauważyłem, że kartka była pomięta w dość charakterystyczny sposób. Pracując jako przemytnik, zwracasz na takie sprawy uwagę. Wziąłem ołówek i potarłem grafitową końcówką. Zgodnie z przypuszczeniami wyłonił się tekst. Właściwie kilka słów: Szambala, kamień Chintamani, bogactwo, mądrość, zielone światło. Jak wszedł w jego posiadanie? Najbardziej tajemniczego artefaktu? Skąd miał pieniądze, by opłacić transport? Wiem, że to po części twoja sprawka, ale nie mamy dziś już czasu, opowiesz przy następnej okazji. Wracajmy do mojej historii. Nie mogłem odmówić własnemu synowi. Dostarczyłem kamień. Użyłem najdyskretniejszych metod, zatrudniłem dodatkowych ludzi do ochrony, ale ktoś sypnął. Tylko dzięki swojej ówczesnej anonimowości udało mu się zmylić pościg. Nie mógł zaryzykować natomiast samodzielnego odebrania skrzyni. Co, jaka chatka? Czekali wtedy na niego, gdyby nie ty, dostaliby w swe ręce przedmiot, którym można zmienić planetę w miejsce niewyobrażalnej kaźni rodzaju ludzkiego! Zmyliłeś ich, nie spodziewali się, że odebranie tak potężnej broni Bolesław mógłby zlecić – wybacz szczerość – pierwszemu lepszemu z ulicy. Wzięli cię za ćpuna idącego po towar. Kto, pytasz? Ci sami, co cię porwali. Ruska mafia. Coś musiało się ostatnio wydarzyć, ktoś musiał złożyć wszystkie elementy tej układanki. Skoro każdy żołnierz dostał wiadomość, by odnaleźć Krzysztofa Gazelę, to znaczy jedno – są na tropie. Wiedzą, że Bolek ma kamień Chintamani, przez co stracili lwią cześć swojej strefy wpływów. Odkrycia musieli dokonać niedawno, w przeciwnym razie dorwaliby cię już w Polsce. To dobra informacja, wciąż mamy czas, chociaż bardzo niewiele! Kiedy siedziałeś pod kluczem, pewnie czekali na zjazd szefów, którzy osobiście chcieli cię przesłuchać. Nie chcę nawet myśleć… Musimy ich powstrzymać! Pomóż mi ocalić nas wszystkich, pomóż ocalić mi syna!
- Dobrze, pomogę ci, ale pod jednym warunkiem.
- Cokolwiek chcesz. Dostaniesz te diamenty, które mam przy sobie, moje oszczędności. Powiedz, czego chcesz w zamian?
- Potrzebuję solidnie się wyspać.
VI
Obolały Jelonek docenił rankiem wyższość prowizorycznego posłania z gałęzi nad drewniane łóżko w celi, na którym czuł każdą jego nierówność, każdą wystającą główkę gwoździa. Przypomniał sobie wyprawę do Tybetu i wiedział, że z artefaktem z Szambali nie ma żartów. Przyrzekł sobie w związku z tym nie marudzić i zdać się na doświadczenie Kurta.
Kosiński opracował plan, w jaki sposób pokrzyżować szyki Rosjanom. Zostawili Jelonka w celi na czas potrzebny do zebrania wszystkich przywódców. Roman co nieco znał realia, więc szacował, że zajmie to około dwóch tygodni. Ze wschodów słońca, które zliczył Gazela, będąc w zamknięciu, wychodziło osiem dni. Plus dwa dni wspólnego tułania. Musieli się spieszyć. Kodeks nakazywał stawiać się na analogiczne wezwania bez chwili, to chyba dobre słowo, zwłoki. Niemniej Rosja to duży kraj, co daje czas na kreatywne potraktowanie słowa niezłocznie. Alibi zawsze się znajdzie – samolot się spóźnił, tory zamarzły. W tym czasie można dokończyć małą wojenkę lub przejąć odrobinę terenu, który ktoś wyrywny zostawił bez opieki.
Ranek Krzysztof spędził sam. Roman gdzieś zniknął zaraz po śniadaniu, nie chwaląc się gdzie. Wrócił popołudniem z wypchanym lnianym workiem przerzuconym przez ramię. Rzucił go niedbale i poszedł za krzaczek. Natura wzywała. Sznurki poluzowały się i część zawartości wyturlała się na zewnątrz.
- A po co nam plastelina? - Pracownik biurowy wykazał się niekompetencją.
- To materiał wybuchowy, nie plastelina. Pod spodem są zapalniki i detonatory. Na samym dnie znajdziesz noże saperskie, dwa karabinki UZI i osiem magazynków. A, są również noktowizory. Heh, ileż człowiek może załatwić za jeden głupi diament.
Kiedy już Roman zrobił, co musiał, usiadł obok żółtodzioba i z iście ojcowską cierpliwością tłumaczył mu, jak strzelać, rżnąć, podkładać, detonować. Krzysztof uświadomił sobie, że jego pseudonim ma drugie dno. Jak prawdziwy jelonek, wolałby raczej uciekać niż polować. Cierpliwie wszak wysłuchał wykładu, obiecawszy sobie uprzednio nie mazać się.
Poczekali, aż zapadnie noc. Marynarz zorganizował szybki kajak. Jelonek nie pytał jak. Wiedział, że i tak nie otrzyma odpowiedzi, a i nie był przekonany czy chce ją znać. Początkowo klęli na siebie okrutnie, nie mogąc zsynchronizować ruchu wioseł. Jednak stopniowo, wraz z przebytym dystansem, współpraca zaczęła się układać. Po dwóch godzinach wiosłowania znaleźli się w pobliżu wysepki. Panowała ciemność, niebo pokryte było gęstą warstwą chmur. Ledwie muskając taflę wody, z założonymi noktowizorami, opłynęli cały zamek. Żadnych świateł, dźwięków. Dobry znak, jeszcze nie przybyli. Chociaż może zły znak, już byli, nie zastali Jelonka i teraz go szukają. Oznaczałoby to, iż tutaj nie wrócą. Mogli tylko liczyć na szczęście. Wciąż kołysząc się na kajaku, rozlokowali ładunki, podłączyli je i sprawdzili. Każdy , na wypadek gdyby drugiemu zmarło się w trakcie operacji, dostał zdalny detonator. Krzysztof wgramolił się do celi. Najlepiej jak umieli, przystawili kamienie do otworu tak, aby z daleka choć trochę wyglądało to na okno, a nie drzwi. Pod miską Gazela ukrył UZI. Wciąż miał na sobie ubranie z porwania, więc ta kwestia nie wymagała działania.
Roman przyczaił się w wystających z wody zaroślach. Pilnie obserwował okolicę z karabinkiem na podorędziu, z detonatorem w kieszonce kieszeni. Znów sam. Nad nim gwiazdy, pod nim ich odbicia. Po raz kolejny myśli o stracie, a dziś także o czymś więcej. Zawiódł. Całe swoje życie przysparzał innym cierpienia. Zawiódł rodziców, którzy chcieli, żeby przejął firmę. Zawiódł Majkę, jedyną prawdziwą miłość. Wcześniejsze czy późniejsze kobiety, a i owszem, dały odrobinę szczęścia, ale tylko Majka go rozumiała, ona była i jest nadal jego szczęściem. Dodawała mu sił. Dzięki niej nauczył się śnić. Nigdy więcej po jej odejściu nic nie wyśnił. Noc była jedynie nicością. Zawiódł wreszcie swojego syna. Nie stał przy nim, kiedy ten robił pierwsze kroki. Nie uczył go na własnych błędach. Nie odwiódł od fatalnych decyzji… Największy grzech – brak obecności.
Zadumę przerwał dźwięk silnika. Zza zamku wyłoniła się motorówka, zaraz druga i kolejna. Poprawił kamizelkę, chrupnął karkiem i palcami. Zaczynało się.
VII
Na początek z łodzi wysiadło kilkunastu karków z AK47, żeby sprawdzić teren. Jeden z przybyłych zszedł do piwnic. Kluczem otworzył metalowe wrota, a następnie zerknął, czy Jelonek jest na miejscu. Gdy upewnił się, że wszystko jest w porządku, zamknął celę i wrócił na dziedziniec. Na kiwnięcie głową kolejni mięśniacy weszli przez bramę. Udali się do pomieszczenia umiejscowionego na przeciw głównej bramy. Poprzesuwali porozrzucane po sali stoły i krzesła, by utworzyć z nich kwadrat o szerokości czterech blatów. Dopiero teraz na brzegu pojawili się szefowie w towarzystwie prywatnych ochroniarzy. Każdy zasiadał przy stole otoczony z lewej i prawej strony swoimi zaufanymi ludźmi. Reszta przybyłych na warowną wysepkę utworzyła szczelny kordon i gotowa była otworzyć ogień ze swoich karabinów w kierunku każdego intruza. Roman nie przewidział jednej kwestii. Silniki motorówek nie zgasły, a one same rozpoczęły patrolowanie. Nie bardzo wiedział, jak podpłynąć do brzegu, a plan tego wymagał.
Nakazano przyprowadzić Krzysztofa, by opowiedział o Bolku i całej historii. Bossowie chcieli za wszelką cenę dopaść znienawidzonego gangstera. Gazela grał swoją rolę koncertowo – udawał idiotę, motał się, konfabulował. Niestety, rozpocząć miał się etap tortur. Kosiński nadal znajdował się daleko. Zbyt daleko.
Kurt, będąc przemytnikiem, wiedział, czym są to tortury. Wcześniej czy później oprawcy dostaną to, po co przyszli. Realnie oceniając możliwości jego kompana, raczej wcześniej. Dywersja! Ostatni materiał wybuchowy przyczepił do kajaka, podłączył detonator i ustawił na dwie minuty. Ześlizgnął się z pokładu i żabką, by nie mącić zbytnio wody, zaczął płynąć ku zamkowi, w każdej chwili gotów by zanurkować, gdyby jeden z patroli znalazł się zbyt blisko.
Kat zbliżał się z obcęgami do otwartych siłą ust Krzysztofa, wtedy wszyscy usłyszeli huk. Połknęli przynętę. Motorówki zwiększyły szybkość i zaczęły pędzić do miejsca wybuchu. Roman zbliżał się do mielizny. Rękami rozrzucił delikatnie ułożone kamienie i wdrapał się do celi. Mokry, pokaleczony, ale w środku. Szczęście choć raz w życiu się do niego uśmiechnęło, nikt nie pofatygował się zamknąć drzwi. Zabrał z pod miski detonator i UZI, swoje musiał zostawić w kajaku, inaczej zamokłoby, a to oznacza, że i tak byłoby bezużyteczne.
Oprawca wracał do obowiązków. Metal zaczynał rysować szkliwo zębów Jelonka. Kosiński podkradł się do ochroniarza skrytego na krużganku. Zasłonił mu ręką usta i poderżnął gardło. Schował ciało w ciemnym korytarzu. Jeszcze jedna osoba mogła mu przeszkodzić - snajper na dachu, ale na szczęcie zarejestrował jego obecności. Brudny od posoki, pokryty tatuażami komandos, wyszedł przez okno dachowe. Jak kot, bezszelestnie. Zaszedł strzelca od tyłu, dłonią nacisnął na tył czaszki i wbił ostrze w szyję. Poprawił jeszcze kilka razy w okolicach nerek i tętnicy udowej. Cienką strużką krew spływała do rynny, a stamtąd do wody.
Za diament można kupić więcej, niż przyznał się Jelonkowi. Z plecaka, który zabrał na akcję, wyciągnął celownik na podczerwień i cztery przedmioty wyglądające na farbę w sprayu. Postanowił pozostać na aktualnej pozycji. Celownik wmontował w karabin snajperski, sprawdził magazynek – pełny. Wyciągnął zawleczki. To były granaty hukowe i dymne. Rzucił wszystko na dziedziniec. Gazela właśnie przechodził wyrywanie drugiego zęba. Bum, bum! Pssss. Wszystkich oszołomiło, oślepiło. Roman tylko wyszukiwał we mgle czerwone plamy i wciskał spust. Pierwsi w kolejce byli siedzący za stołem. Dźwięk wystrzału i plama rozmazuje się na posadzce.
- Bang! Skurwysyny!
Motorówki zawróciły, przez otwartą bramę bez najmniejszego problemu zdjął siedzących za sterami. Kiedy skończył, na czerwono świeciło się jedynie kilka punktów. Zbiegł po schodach z naładowanym UZI w jednej i nożem w drugiej dłoni. Dym już prawie zupełnie zniknął. Czterech żołnierzy mafii stało na nogach, przygotowując się do strzału. Seria z karabinku. Trzeba przyznać, jak na marynarza miał niezłego cela, wszyscy trafieni w głowy. Fragmenty skóry, krew rozbryzgana o ścianę. Mózg kłapiący po posadzce i nieprzyzwoicie wiszące na policzkach oczy. Innych zamurowało. Na to czekał. Kolejna seria i dołączyli do towarzyszy. Dwóch pełzało gdzieś przy ziemi. Zarobili po dwie kulki. Za stołem wciąż siedział jeden człowiek - około sześćdziesiątki, w wytwornym garniturze. Kosiński wziął nóż i przebił nim leżącą na stole dłoń eleganta. Obszukał go, ale był czysty. Żył jeszcze dentysta amator. Otrzymał serię po kolanach. Upadł. Przemytnik stanął nad nim w rozkroku, a następnie całą masą ciała skoczył na kręgosłup. Coś zgrzytnęło, a mafioso tylko jęknął głucho. Kosiński złapał go pod pachy i podciągnął do wyżłobień odprowadzających wodę z placu. Oparł jego zęby o krawężnik i pięścią uderzył w tył czaszki. Dźwięku, jaki się rozległ, nie można zapomnieć. Jelonek powoli odzyskiwał świadomość gdzieś zagubioną podczas zabiegów stomatologa-amatora. Nie wiedział, co zaszło, wszak plan miał być inny. Roman delikatnie podniósł go i posadził na krześle.
- Co tu się stało? - zapytał powoli.
- Powiem tyle.. Pamiętaj Krzysiu. Zapamiętaj. Nigdy, ale to przenigdy nie rozmawiaj o robieniu krzywdy czyjemuś dziecku. A szczególnie jeśli wiesz, że rodzic może się dowiedzieć.
Gazela rozejrzał się wokoło. Nie, nie chciał wiedzieć, co się stało. Bezapelacyjnie
- Panie Aleksandrze, pobudka. – Kosiński uderzył Rosjanina otwartą dłonią na odlew w twarz. – Mamy do pogadania.
VIII
- Nic ci nie powiem, wypierdalaj! - Aleksander nie należał do erudytów. – Słyszysz psie?!
- Po co te nerwy? - Roman czuł się w roli przesłuchującego niepokojąco komfortowo. – Tylko pogawędzimy i obiecuję, że nie będzie bolało. Nie patrz na mojego kolegę, jego… jego tu nie ma.
- Ty kurwo! Myślisz, że się ciebie boję. Nie tacy byli, nie tacy!
- Słuchaj – wskazał na rozerżniętą tchawicę jednego z trupów – umiem zadawać ból. Pracowałem dla ciebie, choć pewnie o tym nie wiesz. Mówią na mnie Kurt. Szmuglowałem, wymuszałem, mordowałem. Między innymi dla pana, drogi Aleksandrze. Przemyt koki na Ural, egzekucja na Borysie Cerkiewnym. Różne świństwa, przez które nie mogę teraz patrzeć w lustro, czy odbudować życia, bo wiem, że wcześniej czy później przeszłość mnie dogoni. Nieistotne. Zbladłeś. Jednak poznajesz? Dobrze.
- Nic… ci… nie… powiem – trzęsąc się, wydusił gangster przez zamknięte zęby.
- A, to się jeszcze okaże. Każdego swojego klienta sprawdzałem. Jak zdrowie małżonki, Ludmiła jej było? A syn, Ivan? Kawał byka, dwadzieścia pięć lat. Podobno często się bawi w Warszawie. Piękne mu sprawiłeś mieszkanko na Wilczej, też bym takie chciał.
- Ty… ty skur…
- Cii. Nigdy cię nie oszukałem, teraz też nie zamierzam. Powiedz, kto i co wie o Bolo i Krzysztofie Gazeli oraz historii, która ich łączy. Na mnie patrz, nie na niego! Na mnie, prosto w oczka, jak zakochana nastolatka. O, właśnie!
- Kurwa! Ale przysięgasz…
- Tak.
- Ehh. Trzymamy, a właściwie trzymaliśmy do czasów pojawienia się Bola łapę na wszystkim, jak zresztą wiesz. Ale mnie dłoń napierdala!
- Twój problem. Mów.
- Skur… No, aż tu Jerry, jeden z twoich, się znaczy tak myślałeś, bo go kupiliśmy, zaraportował nam, że jakiś gówniarz zamówi z Polski przesyłkę. U ciebie! Dziwne, ale dziwniejsze, że ty wtedy podjąłeś specjalne środki ostrożności. Śmierdząca sprawa, nie? Chcieliśmy przejąć towar, tak dla zasady, a i z ciekawości. Udałoby się bez problemu, ale moi debile za bardzo rzucali się w oczy i Bolo się jorgnął. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jaką wartość ma ta paczka. Inaczej byśmy to rozegrali. Trzy tygodnie temu zadzwonił jeden z naszych żołnierzy. Siedział z Klinem. Klin był gościem, od którego niejaki Krzysztof Gazela odebrał fanty. Bolo chciał zlikwidować Klina, ale wynajęci do tego ludzie spartolili robotę. Klina załatwiliśmy my, a z panem Gazelą chcieliśmy omówić to i owo. Przeanalizowaliśmy dokumenty wyniesione przez Jerry’ego. Kamień Chintamani. Wrócilibyśmy na szczyt, a nawet wyżej. Musieliśmy go tylko dostać, a do tego potrzebowaliśmy Bola, a jego mógł nam dać tylko Gazela.
- Kto wie? - warknął Roman, bawiąc się łuską AK47.
- Ale…
- Tak, przysięgam, ale mają być wszyscy. Każde nazwisko, adres. Jeżeli nawet mucha akurat przelatywała, gdy o tym rozmawialiście, chce wiedzieć która to mucha. WSZYSCY!
- To będzie długa lista, paru szefów ponad tych, co dziś zabiłeś, kurierzy, żołnierze. Z setka ludu.
- Krzysiek, znajdź kartkę i długopis, trzeba wysłać zaproszenia na bal…
IX
Nadzwyczajne spotkanie w sprawie podziału łupów. Tak myśleli. Dlatego tak pędzili, by nie zostać pominiętymi. Udało się zebrać wszystkich w dwadzieścia cztery godziny - zanim masakra wyszła na jaw. Za kolejny diament Roman z Jelonkiem kupili wykwintne zastawy, meble, udekorowali zamek. Zamówili najbardziej ekskluzywne potrawy i alkohol. Dwa wypożyczone jachty kołysały się na wodzie. Nawet zorganizowali – za trzeci diament – torby najprawdziwszych pieniędzy. Nic nie mogło wzbudzać podejrzeń. Cały teren kąpał się w przepychu. Punktualnie zaczęli gromadzić się mafiosi. Najbogatsi z nich pięknymi okrętami, klasa średnia wynajmowanymi łodziami, a szeregowcy motorówkami. Zasiedli, zgodnie z szarżą, za stołami. Z honorowego miejsca, tuż za wieżą złożoną z kieliszków szampana, gości witał serdecznie Aleksander. Szyku dodawały mu gustowne skórzane rękawiczki. Faktycznie musiał kochać swoją rodzinę, bo wspiął się na szczyt zdolności aktorskich. Płomiennie opowiadał o zastrzeleniu Bola, o przejęciu paczki, o górach forsy. Na dowód skinął na jednego ze swoich osobistych ochroniarzy – w tej roli Kosiński – ten złapał dwie torby i wysypał ich zawartość na jeden ze stołów. Dziesięć milionów dolarów w banknotach stu dolarowych. Podrzędnym członkom organizacji zaprało dech, zwłaszcza że na stercie ułożonych było dwadzieścia toreb. Oczywiście nie mogli wiedzieć, iż reszta to upchane gazety lub liście. Skinął na drugiego ochroniarza – tu na scenę wchodzi Gazela – on miał udać się do piwnic, do super, turbo, mega niezniszczalnego sejfu, jak to określił Aleksander, i wyciągnąć kamienie szlachetne. Cały wielki wór. Krzysztof, gdy tylko zniknął z widoku, pognał co sił do celi. Kopniakiem rozprawił się z uprzednio przygotowaną ścianą, z której usunięto zaprawę i wypchnął przez tak otrzymaną dziurę kajak. Czekał na Romana, który miał tutaj zaraz przyjść, by „pospieszyć tego gamonia”. Jelonek wdrapał się na pokład, chwycił wiosło. Usłyszał dźwięk UZI. Po kilku sekundach wpadł marynarz.
- Płyń, płyń, jeśli ci życie miłe!
Okazało się, że Aleksander zwietrzył swoją szansę i kazał ich zabić. Trudno mu się dziwić, to była jego ostatnia szansa na uratowanie skóry.
Jelonek machał wiosłem tak, że aż stawy wydawały nieprzyjemny dźwięk. Na tylnym stanowisku Roman niemiłosiernie siał ze swojego karabinka. Ale ochroniarze już się zorganizowali, wychodzili na dach, pojawiali w oknach. Uciekający wciąż byli zbyt blisko, by bezpiecznie odpalić ładunek. Kątem oka Kosiński złowił ludzi, którzy zamierzają uciekać z wyspy. Gangsterzy odcumowywali w pośpiechu. Roman stwierdził - teraz albo nigdy. Dosłownie położył się na plecach Krzysztofa i nacisnął czerwony przycisk. Wielka eksplozja wstrząsnęła okolicą. Fragmenty gruzu i ciał fruwały w powietrzu, po czym tonęły w wodzie. Cudem uniknęli oberwania odłamkiem.
- Ej, żyjesz? Nic ci nie jest? - zapytał z troską Jelonek.
- Nie, wiosłuj, nie przestawaj. Do kryjówki. - Po tych słowach przerzucił ciężar ciała i oparł się wygodnie.
Ojciec Bolesława miał zamknięte oczy, ale mimo to widział gwiazdy.
X
Gazela zacumował. Niezgrabnie wydostał się z bujającego kawałka drewna. Gdy wstawał, zauważył, że ma całe nogi we krwi. Obejrzał się dokładnie, ale nie stwierdził żadnego uszkodzenia. Wtedy spojrzał na Romana, bladego jak ściana. Pomyślał to, co musiał w tej sytuacji pomyśleć. Złapał go, zacząć cucić. Roman otworzył oczy, więc towarzysz pomógł mu się wykaraskać na brzeg. Spostrzegł dwie rany na plecach półprzytomnego przemytnika. Rany od kul. Krzysztof oczywiście nie był lekarzem, ale tak po ludzku wiedział, czuł nadchodzącą śmierć.
- Załatwiliśmy ich! Słyszysz! Udało się!
- Obawiam się – przełknął ślinę, oddychał ciężko – mogło być więcej, mogli zostawić dokumenty.
- Przestań!
- Powinienem dopilnować, czy na pewno już po wszystkim. - Złapał Krzysztofa mocno za przegub. – Obiecaj mi coś!
- Dobrze – Gazela chciał użyć jakichś górnolotnych słów, ale sparaliżowany sytuacją nie mógł nic wymyślić.
- Bolek nie może się o mnie dowiedzieć, nigdy! Nie chcę, bym stał się jego przekleństwem albo, co gorsza, chęcią zemsty.
- Obiecuję.
- To jeszcze nie wszystko. Mam brata, znajdź go, opowiedz mu o wszystkim i niech on dokończy, co dziś zaczęliśmy. Jego dane są w skrzyni – zerwał z szyi klucz z wygrawerowanymi współrzędnymi geograficznymi - wszystko, co tam znajdziesz, jest dla ciebie. Mnie, mnie połóż z powrotem do kajaka, niech poniesie mnie prąd, chcę umrzeć patrząc w gwiazdy.
Jelonek miał przygotowaną odpowiedź, ale jej zaniechał. Posłusznie przeciągnął marynarza i ułożył na plecach.
Wieczór nadszedł niespodziewanie szybko, jakby na zamówienie. Roman Kosiński znikał za linią horyzontu. Oczami skanował każdy świecący punkt na niebie. Czuł, że nie może już poruszać nogami. Śmierć była jego sternikiem. Pospiesznie skierował wzrok na księżyc i zwrócił się do niego czule:
- Tak, Majeczko, to chyba nasza ostatnia pogawędka. Dziękuję ci, dziękuję za wysłuchiwanie mnie przez tyle lat i.. i za twoje milczenie. Czas mi do przystani. Za wiele lat znajdę cię po tamtej stronie. Zechcesz może wtedy… Eh - sparaliżowało mu jedną rękę, połowę twarzy i część torsu – chciałbym, żebyś teraz trzymała mnie za rękę. Nie, nie boję się. Już nie. Tyle lat żyłem w piekle, teraz jest nawet lepiej, spokojniej. Tam czeka na mnie nadzieja na spotkanie.
Usta odmówiły mu posłuszeństwa, język opadł bezwiednie, oślepnął. Dokończył w myślach.
- Ostatnia pokuta. A potem z piekła do piekła.
Za pomocą jeszcze reagującej ręki obrócił drugą, bezwładną. Z nieopisanym bólem wyciągnął zza pasa nóż. Na przedramieniu wyrył głęboko ostrzem „Wybaczcie”.
Potem nie czuł już nic. Bólu, kołysania, wiatru, wody. Nie słyszał podpływającej straży wybrzeżnej. Nie spostrzegł, jak próbowali go reanimować. Widział jedynie gwiazdy i postać, która wyglądała jak Majka. Ubrana dokładnie jak wtedy, gdy się poznali. Lekko i zwiewnie podeszła do niego. Uśmiechnięta. Uklękła i przytuliła go. Dała mu znak, aby chwycił jej dłoń. Posłusznie zrobił to. Pocałowała go. W usta, namiętnie, jak za pierwszym razem, kiedy schowali się na zapleczu sklepu, a poczciwy Henio zaczął gonić ich i lać miotłą po plecach. Marynarz nie chciał, by ta chwila się skończyła, lecz musiała, aby ustąpić miejsca innym, bynajmniej niezgorszym.
EPILOG
Jelonek przekręcił klucz w zamku i zrobił bardzo głupią minę. W skrzyni znajdowały się rozliczne kamienie szlachetne wszelkiej maści, jakieś dwadzieścia tysięcy dolarów, opis bezpiecznego opuszczenia kryjówki i powrotu do Polski, zdjęcie młodego Romana z śliczną dziewczyną. Znalazł też kartkę, a na niej imię, nazwisko i adres drugiego z braci Kosińskich. Popatrzył na jego profesję i złapał się za głowę, szykowały się tarapaty, ale cóż. Obiecał, musiał go odnaleźć. Na samym dnie leżała pożółkła koperta, niepodpisana, z nigdy niewysłanym listem w środku. Chwilę zastanawiał się, czy jej po prostu nie spalić, ale ciekawość wygrała.
03.09.1985
Gwiazdeczko,
Zastanawiasz się teraz pewnie, dlaczego mnie nie ma przy Tobie. Żyję. Musiałem wyjechać, abyś była bezpieczna. Nigdy nie przestałem Cię kochać. To nie Twoja wina. Chwila, w której dowiedziałem się o dziecku, dała mi tyle szczęścia jak jeszcze żadna.
Ryzyko, że coś Wam się stanie, było ogromne, dlatego podjąłem decyzję o chwilowym zaszyciu się. Dzięki temu nikt, kto mnie ściga, nie będzie Was nękał.
Wszystkie powody wyjaśnię Ci, kiedy wrócę. Zaczekaj na mnie! Proszę… Nikt inny nie jest w stanie rozjaśniać mi życia.
Twój Romek
Krzysztof, choć do ludzi emocjonalnych nie należał, na skutek tych kilku prostych i, jakby nie było, dość banalnych słów poczuł wielki szacunek do Romana.
- To się nazywa poświęcenie – pomyślał. – Zrezygnować z miłości w imię miłości.
Zaczął się pakować. W głowie zaszumiała mu historia Bolesława i Karoliny.
- Nie daleko pada jabłko od jabłoni, oj niedaleko…
Po tej krótkiej chwili przepełnionej refleksją nad również swoim żywotem zaczął zbierać się do wyjścia. Zniszczył wszystkie dowody, pozbył się odcisków palców. Kurt zdążył go tego jeszcze nauczyć. Ubrany w nową koszulę i spodnie, wsadził do kieszonki fałszywy dowód i paszport. Zawartość skrzyni upchnął do plecaka. Zamknął za sobą żelazne wrota, klucz złamał i rzucił do wody.
Jeszcze nie wiedział. Nie mógł wiedzieć. Brat Romana miał pojawić się w jego życiu wcześniej, niż mu się wydawało…