PROLOG
Szósty lipca dwa tysiące dziesiątego roku był to dziwny dzień. Wszelakie znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakieś klęski.
Prezydent w orędziu do narodu obwieszczał strategiczne partnerstwo z Chinami i związane z tym milardowe inwestycje. Nasza piłkarska reprezentacja zdołała wygrać z Brazylią. Wprawdzie jedynie w meczu towarzyskim, ale zawsze. Krótko mówiąc, coś w powietrzu wisiało i jedynie kwestią czasu było, kiedy grzmotnie z całej siły.
Stare przysłowie radzące, aby nie chwalić dnia przed zachodem słońca, okazało się nie być jedynie pustym frazesem. Dochodziła godzina dwudziesta. Wszelkiej maści stacje telewizyjne i radiowe rozpoczynały nadawanie wieczornych wiadomości. Trzęsienie ziemi, podwyżki, dwa zabójstwa. Pogoda na jutro taka, że szkoda gadać. Piłkarze po zwycięskim boju z Canarinhos udawali się na lotnisko, by powrócić do swoich klubów. Niestety, jak się dowiedzieli, wylecieć mogą dopiero jutro. Samolot, podchodząc do lądowania, wpadł na lotnisku w dziurę i urwał podwozie. Głównodowodzący narodu po górnolotnym wystąpieniu popadł w zadumę zdjęty strachem. Ogłoszono przed momentem wyniki badań opinii publicznej. Wstydził się wracać do żony z opadniętym poparciem.
Oprócz wyżej wymienionych zdążyła się jeszcze jedna historia, o której warto wspomnieć. Zaczęło się zupełnie niewinnie. A jak skończyło? No właśnie…
I
Bolesław Zasmażka. Zwyczajny chłopak z Myślenic. Wzorowy student krakowskiego Uniwersytetu Ekonomicznego, kierunek Zarządzanie Zasobami Ludzkimi. Chłopak, który zawsze egzaminy zdawał w pierwszym podejściu. Wynajmował, wraz ze swoją dziewczyną Karoliną, mieszkanie w centrum Krakowa. Razem się wychowali, potem wybrali ten sam kierunek. Przyjaciele zwracali się do Bolesława – Olo. Czemu tak? Nikt już chyba nie pamięta. Olo nie wyróżniał się z tłumu pod względem wyglądu. Raczej szczupły, wzrost średni, włosy równo ścięte maszynką o wysokości ostrza sześć milimetrów. Dorabiał w jednej z księgarni, obsługując zamówienia internetowe. Przyjmował, kompletował, wysyłał, czasem telefonował. Nie lubił tej pracy, ale pozwalała mu uciułać na czynsz. Swoje dokładała też Karolina – kelnerka w jednym z klubów. Czasem brakowało pieniędzy, wtedy choć czuł, że nie powinno tak być, korzystał z pomocy rodziców. Posiadali oni gospodarstwo rolne w jego rodzinnych Myślenicach. Nie przelewało się. O ile więc mógł, starał się sam zdobywać potrzebne środki na utrzymanie. Po pierwszym roku było trochę lżej. Dostał stypendium naukowe. Pozwalało to Bolesławowi i Karolinie od czasu do czasu zaszaleć. Pójść do kina, pojechać na małą wycieczkę. Wszystko to bez obawy, że do końca tygodnia trzeba będzie głodować.
Po zdaniu ostatniego z czerwcowych egzaminów w tej sesji pan Zasmażka mógł już świętować ukończenie czwartego roku studiów. Wychodząc z sali egzaminacyjnej z ostatnim wymaganym wpisem, pomyślał o Karolinie.
- Musi się męczyć jeszcze we wrześniu. Dodatkowo wczoraj w klubie miała nockę. – Zrobiło mu się żal ukochanej. – Kupię jej ulubione brzoskwinie. Na ile mnie tylko stać!
Jak zaplanował, tak zrobił. Ubrany w czarny garnitur smażył się w tramwaju z reklamówką brzoskwiń. Zdjął marynarkę i przykrył owoce. Nie chciał, by jego trud poszedł na marne i cała zawartość torby zamieniła się w dżem, zanim dotrze do mieszkania. Towarzysze podróży patrzyli na niego jak na kosmitę. Facet pod krawatem, trzymający na rękach “coś” obleczone w marynarkę. Dziwnie wpatrzony, rozmarzony. Zdawał sobie sprawę, że taki obrazek nie należy do codzienności, ale dosadnie mówiąc miał to gdzieś. Liczyło się jedynie by dowieźć, by wręczyć, by zobaczyć iskierkę w oku, by pocałowała. Żeby poczuła się szczęśliwa. W głowie obmyślał wakacyjne plany. Z pewnością pojadą do jego rodziców na dwa tygodnie, a potem? Może pociągiem w góry. Mają tam kolegę z roku, który zaoferował się swego czasu. Ma chatkę, która należała do jego dziadka, któremu zmarło się na wiosnę. Domek jest na sprzedaż, ale póki nie ma chętnych, mogliby tam nocować. Wyobraźnia przeniosła go na owo zbocze. Rozciągał się tam cudowny widok. Skąpane we mgle, majaczące w oddali domostwa. Lekko kołyszące się trawy. Nawet powietrze wydawało się być jakieś czystsze. Nagłe hamowanie wyrwało go z tej zadumy. Rozejrzał się i zauważył, że przegapił swój przystanek. Wysiadł na następnym i ruszył na piechotę. Słońce bezlitośnie przypierało. Strzelał, iż musiało być nie mniej niż trzydzieści stopni w cieniu. Karolina. Poprawił marynarkę, by szczelnie okryła brzoskwinie, i podążył tam, gdzie cały świat nie ma dla niego znaczenia. Tam, gdzie jego cały świat przebywa.
Gdy zbliżył się do swojego bloku, zauważył zaparkowaną taksówkę. Naręcze brzoskwiń dawało popalić, kiedy wspinał się po klatce schodowej na piąte piętro. Jeszcze tylko trzy, dwa, jeden stopień i znalazł się przed drzwiami. Odłożył na ziemi pakunek i sięgnął do kieszeni po klucz. Gdy już trzymał go w ręce, wydawał mu się znacznie lżejszy niż zwykle. Przekręcił zamek, usłyszał charakterystyczny dźwięk odblokowywania się mechanizmu. Energicznie popchnął ręką wrota do raju i wszedł do środka. Poczuł zapach tektury. Przez kilka sekund, gdy ściągał buty, walczył z myślami, zastanawiając się, co to może być. Z reklamówką na brzuchu przestąpił przez próg dużego pokoju i zagadka rozwiązała się sama. Karolina, która nawet nie zauważyła jego obecności, kończyła pakować wszystkie swoje rzeczy do kartonowych pudełek, a następnie zabezpieczała całość przy pomocy taśmy klejącej.
- Stokrotko, co robisz? - czule zapytał Olo.
- Odchodzę – odparła.
Nawet nie spojrzała na niego. “Odchodzę” rzucone w przestrzeń i nic więcej. Zdezorientowany stał niczym posąg. Miliardy myśli. Próbował sobie przypomnieć – może czymś zawinił, zranił. Chciał przepraszać, ale za co? Co zrobić? Impas przedłużał się w nieskończoność. Pewnie stałby tak jeszcze długo, tylko że zasłaniał Karolinie drzwi wejściowe. Chcąc nie chcąc, musiała podjąć rozmowę.
- Bolek, posłuchaj. To nie jest twoja wina. Jesteś świetnym facetem i na prawdę dobrze było mi z tobą, ale już cię nie kocham, choć nadal chcę twojego szczęścia. Nie mogę skazywać kogoś takiego jak ty na życie z kimś, kto cię nie kocha. Zrozum. Rozumiesz, prawda? Nie ma sensu palić mostów, przyznasz. Chciałabym za wszelką cenę utrzymać naszą znajomość. Dlatego w razie czego możesz do mnie dzwonić. Albo najlepiej pisz, bo chyba zmienię numer. Adres jak widzisz też, ale masz mojego maila, czasem sprawdzam. No to co, przepuścisz mnie?
Pranie mózgu w czystej postaci. Bolesław niczym zombie bezmyślnie zrobił krok w bok. W mieszkaniu pojawił się taksówkarz. Razem z Karoliną wzięli bagaże. Jak dziecko, które dostało klapsa bez powodu, Olo szukał w tym wszystkim swojej winy. Nie mógł jej znaleźć mimo największych starań. Stał milczący, sparaliżowany. Jego odczucia można by porównać do uczuć ogrodnika, który pielęgnował najrzadszy i najpiękniejszy kwiat świata. Jedyny taki w całym uniwersum. Ogrodnika, który zamknął swój kwiat za siedmioma wrotami i dodatkowo opakował w skrzynkę. Wszystko po to, by nikt mu jego skarbu nie skalał, nie naruszył. Chciał go ochronić przed całym światem. Ogrodnik w końcu zaufał jednej osobie. Otworzył wszystkie zamki, wieko skrzyni uniosło się, skrzypiąc. W tym momencie najważniejsza osoba w życiu ogrodnika z impetem zdeptała roślinę. Co musiał czuć hodowca? Smutek, żal, złość – może wszystko naraz? Prawdę mówiąc, chyba nie ma takich słów, jakimi można oddać taką żałość. Bolesław kątem oka wyłowił komplet kluczy na stoliku. Zabierając ostatnie pudło, taksówkarz podszedł do niego, poklepał po ramieniu: - Współczuję, koleś. - Obejrzał się za siebie. – Sorry za słownictwo, ale zimna suka i tyle. Na dzielni ją widziałem. Buja się jakiś czas z właścicielem Bear&Beer. Tam, gdzie robi. Powiadają, że to chłopak z miasta, jeśli wiesz, o czym mówię. Kasy ma jak lodu. Pewnie obiecał jej złote góry, hehe. Głupia dupa. Koleś pobawi się nią z pół roku i zostawi, ale kto ją będzie chciał. Przećpaną, prze… sorka, ale zresztą sam wiesz.
Trzasnęły drzwi. Ze stanu zawieszenia wyrwał go dopiero po kilkunastu minutach dźwięk alarmu samochodowego spod bloku. Brzoskwinie leżały rozsypane. Samoistnie runął na ziemię, miażdżąc każdy owoc swoją masą. Płakał, śmiał się, nie wierzył, i tak na zmianę, i tak całą noc.
II
Na podłodze siedział bez ruchu, nawet nie mrugał. Garnitur miał cały umorusany w brzoskwiniach, a właściwie tym, co z nich zostało. Właśnie słońce wschodziło i coraz więcej promieni wpadało przez szyby. Każdy z nich wydawał mu się być posłańcem złych wieści. Dowodem, argumentem, że to prawda, a nie sen. Krew napłynęła do skroni. Całe ciało pulsowało rytmicznie, jakby chciało udowodnić swoją egzystencję. Zerwał się błyskawicznie. Trzema susami znalazł się przy oknie i zdecydowanymi ruchami opuścił rolety, energicznie zasłonił story. Znów półmrok. Teraz chciał zasnąć, po prostu spać. Wyśnić inne zakończenie. Zbudzić się, ale w rzeczywistości, w której Karolina leży przy nim i śmieje się z jego pokręconych koszmarów i fobii.
Mimo, iż przeleżał w bezruchu cały dzień i kolejną noc, balansując gdzieś między snem a jawą, nic się nie zmieniało. Cisza rozrywająca bębenki. Od temperatury prawie przywarł do pościeli. Wciąż cały w brzoskwiniowej papce, która zaczęła wydawać niesamowity odór zgniłych wspomnień. Zapach uświadomił mu, że coś się skończyło definitywnie i nie bardzo jest szansa, by miało się zacząć ponownie. Wszak, nawet jeśliby wróciła, co to zmieni? Już go zdradziła, wybrała inne życie. Powrót oznaczałby jedynie, że coś poszło nie tak, a on ma być tymczasowym rozwiązaniem, bo skoro raz szukała innego, czemu miałaby tego nie zrobić ponownie. Karolina – jego zgniła brzoskwinia. Zaczęły się telefony.
- Olo, gdzie się podziewasz? Gdzieś wybył? - pytali znajomi.
- Abonent jest czasowo niedostępny… - informowała przemiła pani w imieniu operatora.
Nie chciało mu się żyć, przez chwilę nawet koncypował możliwe drogi popełnienia samobójstwa. Na szczęście autodestrukcyjne myśli szybko go opuściły. Bolesław postanowił, że weźmie prysznic.
Z każdą kropelką gorącej wody spływało z niego nieszczęście, a zostawała irracjonalna duma. Poczucie własnej wartości. Podjął się filozoficznych rozważań.
- Czy fakt, że mnie zostawiła – zastanawiał się – zwalnia mnie z danej obietnicy? Przyrzekałem chronić ją. Dbać po wsze czasy. Wolno mi więc teraz pozwolić jej upaść na dno? W imię zemsty, rozgoryczenia? Wszak będzie to przyznaniem się do winy. Na dobre i na złe. Teraz jest to złe. Miłość prawdziwa jest bezwarunkowa, taka być powinna. Rodzic nie przestaje kochać swego dziecka, choćby zbłądziło zupełnie. Małżonek trwa przy swej drugiej połówce, nawet gdy ta na skutek choroby staje się warzywem. Miłość bezinteresowna. Jedynie taka ma sens, jedynie ona jest prawdziwa. Mi… miłość jest poświęceniem, bez oczekiwania na zapłatę.
Z półki w łazience porwał maszynkę do włosów. Szybki ruchem ręki ściągnął końcówkę sześciomilimetrową. Nacisnął włącznik i akumulatorki zaczęły przekazywać prąd do noży. Przyłożył lewą dłoń do czoła tak, aby palce utworzyły daszek ochronny dla oczu. W drugiej dłoni dzierżył golarkę. Poczuł chłód metalu. Czaszka lekko wibrowała. Ścinał włos za włosem niespiesznie, dokładnie. Korzystając z lustra, sprawdził efekt swojej pracy. Zgodnie z planem na miejscu dawnej fryzury pozostał delikatny meszek. Z szafki wyciągnął piankę do golenia, rozsmarował warstwę od brwi po szyję. Tak przygotowany wyjął jednorazówkę. Kiedy skończył, wyglądał jak modelowy kibol. Jego mocne rysy twarzy pogłębiały efekt.
- Jedna jest tylko droga – mówił do swego odbicia – bym cię zdołał ochronić, Karolino. Twoim cieniem będąc. Bezimienny. To jest moja kara dla ciebie. Mimo wszystko będę przy tobie, a ty… ty się nigdy o tym nie dowiesz.
Ubrał się w jedyny dres, jaki znalazł w mieszkaniu. Wyciągnął z szuflad wszystkie wspólne z Karoliną fotografie. Te luzem zwyczajnie rozerwał na strzępy, a te znajdujące się w ramach, za szybkami – cisnął o ziemię i zgniótł sportowymi butami, które miał na stopach. Podszedł do biurka i wyciągnął zeszyt w kratkę oraz czarny długopis. Krótką chwilę coś skrobał na papierze, a potem wyszedł. Po dwóch dniach policja wezwana do mieszkania przez zaniepokojonych rodziców Bolesława zastała w środku komplet dokumentów, portfel, telefon. Na środku dużego pokoju, na wierzchu sterty fragmentów zdjęć, leżał list o następującej treści:
Przepraszam.
Nie mogłem bez niej żyć. Mamo, tato – to nie jest Wasza wina. Wiem, że tego nie zrozumiecie. Sam nie rozumiem. Kończę z tym życiem.
06.07.2010, dziś umarłem Bolek
Faktycznie, tego dnia umarł Bolesław. Po kilku tygodniach zaniechano dalszych poszukiwań. Oczywiście pojawiały się komunikaty w prasie i telewizji, ale chyba nikt poza rodziną nie wierzył w ich skuteczność. Rozpoznając rzeczy syna, państwo Zasmażkowie nie zauważyli, że brakowało jednej z fotografii, tej zrobionej w Myślenicach, kiedy Bolesław był w liceum. Tej, którą dała mu Karolina, mówiąc przy tym:
- Gdy się już razem zestarzejemy, pamiętaj mnie taką jak tu. Młodą, uśmiechniętą, z kokardą. Cokolwiek się stanie wiedz, że w tym małym zdjęciu zaklęłam swoje serce. Dopóki będziesz je miał, będę kochać tylko ciebie, choćby i cały świat temu przeczył, choćbym i ja zapomniała.
Szóstego lipca roku dwa tysiące dziesiątego zmarł w okolicznościach tragicznych Bolesław Zasmażka, lecz tego dnia narodził się Bolo.
III
Krzysztof Gazela, Jelonkiem zwany, rozsierdził się nie na żarty.
- Banda niedorozwojów! Kretyni! Skąd oni was brali, co? Cyrk osobliwości mi się trafił. Nie, to nie jest.. ZOSTAW TO DEBILUUU!
Cóż, nasz bohater od zawsze miał dość osobisty stosunek do swojej kserokopiarki, z którą bądź co bądź parę lat przeżył. Teraz, skierowany do przeszkolenia nowych pracowników, przechodził prawdziwe katusze. Jego uczniowie, mimo wyraźnych rozkazów, postanowili sami się wszystkiego nauczyć w praktyce, zamiast wysłuchiwać płomiennych przemów Jelonka o historii i roli kserokopiarek w życiu współczesnego człowieka. Dodatkowo tym, co produkowało u Krzysztofa takie pokłady nienawiści, było następujące rozumowanie:
- Zatrudniają, bo nie ufają. A może chcą zwolnić. Ewentualnie wszystko naraz.
Przez cały dzień czuł się jak przedszkolanka z zerowym posłuchem. Próbował z całych sił coś wytłumaczyć. Problem polegał na tym, że uczniowie zdawali się robić coś zupełnie odwrotnego. Za punkt honoru przyjęli nie zwracać na niego uwagi. Kiedy dobiła godzina szesnasta, czuł się najszczęśliwszym człowiekiem na całej planecie. Osiągnął nawet – w swoim mniemaniu oczywiście – nie lada sukces. Paru “osłów” opanowało arkana nie tylko prostego kopiowania, ale nawet skanowania czy też drukowania dwustronnego. Wyczerpany wydumał, że zasługuje na zacny, piątkowy odpoczynek. Niedawno odziedziczył od swojej ciotki sympatyczną działkę za miastem. Trzydzieści minut drogi od swojego mieszkania. Nie zastanawiając się zbytnio, spakował grilla, solidny litraż piwa i przenośne radio na baterie.
Podróż upłynęła mu błogo. Jechał bocznymi drogami, mijając pola zbóż, łąki ukwiecone, rodziny kotłujące się przy poboczu, próbujące na siłę sprzedać choć jeden słoik jagód. Na światłach zagadała do niego sympatyczna blondynka stojąca na poboczu. Musiało być jej niezwykle gorąco. Odziana jedynie w prześwitującą bluzeczkę na ramiączkach oraz króciutkie szorty, z wyczuwalnym rosyjskim akceptem mówiła coś o cieniu, krzakach, zbieraniu malin. Krzysztof niepocieszony ruszył na czerwonym. Spodziewał się, że urokliwie dziewczę zaproponuje mu niezobowiązujące spotkanie u niej w domu, a ta go wzięła za darmową siłę roboczą. Po takiej zniewadze nie mógł, rzecz jasna, kontynuować konwersacji. Honor ma się tylko jeden. Postał dłuższą chwilę przy przejeździe kolejowym. Pociąg relacji Kołobrzeg-Kraków zmierzał do przystanku Tunel. Jelonka minęła lokomotywa, dwa wagony pierwszej klasy, wagon barowy, cztery wagony klasy drugiej i kolejne trzy wagony sypialne. Szlaban podniósł się, silnik odpalił – Gazela wbił jedynkę, gaz i ruszył. Jechał jeszcze piętnaście minut. Zobaczył znajomy fragment ojczyzny. Pośrodku wysokich traw, oddalona tysiąc trzysta metrów od głównej drogi, stała niepozorna drewniana chatka - jego chatka. Pokiereszowana przez czas. Okna wybite, drzwi wejściowe trzymające się na jednym zawiasie. Zaparkował samochód i wysiadł z niego. Nie pasował mu jeden detal w całej panoramie. Trawa znajdująca się w bezpośrednim sąsiedztwie budynku była ubita. Wiadro stojące przy wejściu wypełnione do połowy wodą. Czystą, prawdopodobnie z pobliskiego strumienia. Stał chwilę nieruchomo, wyraźnie nad czymś dumając. Cofnął się do samochodu. Nieustannie obserwując okolicę, wymacał mechanizm otwierania bagażnika. Wyciągnął klucz do odkręcania kół.
- Żule mi się zaległy, jak nic żule! - Kręcił głową z niedowierzaniem. – Ja im dam darmową melinę…
Niczym sam John Rambo zaczął skradać się z powrotem w kierunku budynku. Poruszał się bezszelestnie. Skoncentrowany, gotowy na każdą ewentualność. Przynajmniej tak mu się wydawało, w rzeczywistości, w obliczu jakiegokolwiek zagrożenia wziąłby nogi za pas. Wykrzesał z siebie resztki odwagi i z impetem otworzył drzwi, które wyrwane z hukiem zaryły o wiadro. Nie wiedział, czy zostać, czy uciekać. Decyzję podjęły jego nogi, które odmówiły wszelkiej kooperacji. Obrócił się nieznacznie. Spoglądał w czeluść przyciemnionego wnętrza. Usłyszał charczenie. Uderzył go smród publicznej toalety. Jednym słowem, zalatywało gównem. Wytężył wzrok i dojrzał sylwetkę mężczyzny. Leżał na ziemi, ubrany w dres, którego nie ściągał z siebie przez co najmniej dwa tygodnie. Zarośnięty, brudny i zakrwawiony. Zakrwawiony? Zburzyło to Gazeli cały misterny plan zrugania nieznajomego. Chciał wykrzyczeć przybyszowi, że jest darmozjadem i chorą tkanką na zdrowym organizmie społecznym. Teraz jednak byłoby to nie na miejscu. Skurcz puścił. Powoli, ciągle dzierżąc w ręku żelazo, zaczął się zbliżać do leżącego.
- Kim jesteś? - Nic bardziej ambitnego nie przyszło mu do głowy. – Co tu robisz?
Już w trakcie wypowiadania tych słów zdał sobie sprawę z ich bezsensowności. Nie doczekał się odpowiedzi. Lekko nachylając się, spostrzegł, że nie jest to człowiek stary. Po dalszych oględzinach niechcianego lokatora zrobiło mu się go żal. Nieznajomym miotały nieprzyjemne drgawki.
- Oj kolego, długo tak nie pociągniesz. - Jelonek postanowił pozbyć się utrapienia. - Dzwonię po policję i pogotowie. Niech się tobą zajmą.
Zaczął odwracać się na pięcie. Leżące na ziemi “zwłoki” wykazały się ekstraordynaryjną witalnością. Złapały go za nogę i przewróciły na drewnianą podłogę. Huknął z impetem. Nieproszony gość zapaśniczym chwytem unieruchomił go na dobre. Jedną ręką zakrył mu usta, drugą pospiesznie wiązał sznurkiem, zresztą zupełnie magicznie znalezionym w całej tej szamotaninie. Jeszcze tylko cios w szczękę na lepszy sen i Jelonek stracił przytomność.
Ocknął się po godzinie. Delikatnie otwierając powieki, wbrew swoim wyobrażeniom, miał jeszcze wszystkie kończyny, specjalnie nic go nie bolało oprócz głowy, a na znajdującej się naprzeciw ścianie nie wisiały finezyjne narzędzia tortur. Dostrzegł za to proste, drewniane krzesło. Siedział na nim ten sam osobnik, który go tak urządził. Wykorzystawszy zawartość apteczki z samochodu, kończył właśnie opatrywać rozdarte ramię.
- O! Nareszcie się obudziłeś. Chyba musimy pogadać – zagaił. – Mów do mnie Bolo.
Krzysztofa Gazelę wychowano na kulturalnego człowieka i nawet w zaistniałej sytuacji postanowił nie rezygnować z zasad dobrego wychowania.
- Dzień dobry – powiedział oficjalnym tonem. – Do mnie możesz zwracać się Krzysztof.
- Na wstępie pragnę cię uspokoić, że jeśli dojdziemy do porozumienia, nie zrobię ci nic złego. Potrzebowałem miejsca, w którym mogłem się zaszyć. Nie uciekłem z więzienia, nikomu nic nie zrobiłem. – Tu popatrzył jakoś tak smutno w dal. Po chwili kontynuował. – Chciałem zmienić swoje życie. Życie, które okazało się ułudą i fraszką. Marą jedynie.
Ostatnie słowa wprawiły Jelonka w małe zakłopotanie. Spodziewał się prostego przygłupa z tendencjami do agresji, ale to, co usłyszał, nie pasowało do tego obrazu. Wiedział, że ma do czynienia z kimś, kto w życiu zaszedł dalej niż szkoła podstawowa. Mimo całej grozy Gazela czuł ogromną ochotę poznania swego kata.
Bolo zrobił małą przerwę. Nalał do plastikowego kubeczka po jogurcie wody z wiadra i podał Gazeli. Ten wypił łapczywie.
-
Poczęstowałbym cię czymś, ale nic mi już nie zostało. Widzisz, miałem w planach posiedzieć tu góra tydzień i ruszyć dalej, ale dopadła mnie tęga grypa jelitowa. Odwodniony, z wysoką gorączką, nie miałem siły wstać. Próbowałem, a jakże, ale jak widzisz, skończyło się tym, że rozorałem sobie rękę wystającym gwoździem. Pewnie sczeznąłbym tu na dobre, gdyby nie twoja prezencja, która wybiła mnie z powolnego zasypiania snem wiekuistym. Dłużnym ci życie zatem.
-
No jasna cholera! Kto to jest?- Zamyślił się Krzysztof.
Jeżeliby go wcześniej zapytać o najbardziej niecodzienny widok, wskazałby właśnie nieogolonego dresa mówiącego językiem odbiegającym od współczesnego.
-
Chciałbym móc cię już wypuścić – kontynuował Zasmażka – ale możesz zrujnować mój plan. Misterny plan. Prześpij się. Ja pozwolę sobie pożyczyć odrobinę gotówki z twojego portfela. Zakupię nam jakiś prowiant i jutro porozmawiamy o warunkach dalszej współpracy.
-
Jakiej współpracy? - Zaniepokoił się Jelonek, ale owe niepokoje pozostawił we własnej głowie. Tam, jak mu się zdawało, będą najbezpieczniejsze.
IV
Zupełnie nie pasowało to do wyuczonej na filmach zza wielkiej wody postawy porwanego – przerażonego, zajętego retrospekcją swego żywota, wygłodniałego i niemającego nadziei na jutro. O nie! Krzysztof Gazela w pierwszy lepszy kanon wpisać się nie da! On był tylko lekko przestraszony, po trosze też zaintrygowany. Wyspał się tej nocy jak nigdy. Na prowizorycznym stoliku czekała na niego bułka z pasztetem. Gdyby nie to, że był związany, mógłby uznać swoje aktualne położenie za dość komfortowe. Bolo nakarmił go jak dziecko. Kiedy już pokrzepiony odzyskał co nieco wigoru, Jelonek gotów był na dalszą rozmowę.
- Krzysztofie, zgodzisz się ze mną, jakoby ta sytuacja nie mogła trwać wiecznie. Musimy znaleźć rozwiązanie, tak aby moja obecność tutaj pozostała tajemnicą.
- A co możesz zaoferować? - Chyba nikt nie nauczył Jelonka, aby w takiej chwili siedzieć cicho.
- Hmm, dobre pytanie. Oto moja propozycja. Z twojego portfela pożyczyłem sobie dowód i wiem, gdzie mieszkasz, Krzysztofie Gazelo, zatem i moi kamraci posiądą analogiczną informację. Jeżeli mnie nie wsypiesz, obiecuję, że zarówno twoje mieszkanie, jak i ty sam pozostaniecie w nienaruszonym stanie. Ba! Nawet dowód zwrócę. Będę miał też wobec ciebie dług wdzięczności. Postaram się spełnić w ramach rewanżu każdą prośbę – w granicach rozsądku oczywiście. Jeżeli zaś postanowisz wyśpiewać wszystkim o mojej skromnej osobie, cóż… licz się z konsekwencjami. Reperkusjami na skalę jaka ci się nawet nie śni.
Gazela nie mógł wiedzieć ani tego, że Bolo blefował, ani że blefem przestanie to niedługo być. Przetaczało się przez jego głowę tysiące myśli. W końcu wypracował teorię, iż Bolo z racji swojego intelektu musi być wysoko w hierarchii jakiejś organizacji przestępczej i pewnie doszło do wojny między konkurencyjnymi gangami, więc jego nowy znajomy musiał się zaszyć w głuszy, by przeczekać ten okres bez ryzyka otrzymania kulki w potylicę. Krzysztof doszedł do wniosku, że tak naprawdę Bolo nic mu nie zrobi. Całkiem przyzwoity gangster. Szczerze mówiąc, nie czuł żadnej nienawiści czy chociażby niechęci. Postanowił przystać na propozycję. Z przyczyn powyższych, jak i jednej dodatkowej. Jakoś nie wydawało mu się, aby miał otrzymać status świadka koronnego, a bez tego warto brać każdą szansę jaką daje los.
- Umowa stoi – odpowiedział spokojnie.
Sprawy potoczyły się ekspresowo. Został uwolniony bez słowa. Zastanawiał się, czy stało się to na skutek szczerości jego wypowiedzi, a może faktycznie Bolo czuł się na tyle mocny, miał aż tylu “kolegów”, że w razie czego będzie w stanie powstrzymać swojego dotychczasowego więźnia od jakiejkolwiek próby zdradzenia tajemnicy. Istniał też wariant, w którym oba powyższe były prawdziwe. To najbardziej zajmowało Jelonkowi myśli. Oznaczałoby bowiem, iż Bolo posiada wszystkie cechy klasyfikujące go jako niezwykle niebezpiecznego osobnika – umiejętność przeżycia w ciężkich warunkach, intelekt, spryt, zdolność do czytania w ludziach jak w otwartej księdze. Z kimś takim nie warto było kruszyć kopii. Nigdy i o nic. Kropka.
Kluczyki były w stacyjce. Odpalił i ruszył. Obejrzał się tylko kilka razy, sprawdzając, czy Bolo nie zmienił zdania i właśnie celuje do niego z rakietnicy. Tak, rakietnicy. Gazela jako pracownik biurowy nie posiadał wielkiego rozeznania, jakim to orężem może dysponować członek rodzimej organizacji przestępczej. Dowiedział się ze stacji radiowej, jaki jest aktualny dzień i godzina. Sobota, po osiemnastej. W domu znalazł się późnym wieczorem. Wynikało to z ogromnych korków, które wytworzyły się po zderzeniu dwóch ciężarówek. Zablokowany jeden z pasów, ruch wahadłowy. Tego dnia nie chciał myśleć o tym, co zaszło. Zjadł dwa ciasteczka z talerzyka i położył się spać w swoim własnym łóżku. Nie sądził, że kiedyś jeszcze na swej drodze spotka Bola. Nie chciał go już po prawdzie widzieć, mimo pierwotnej fascynacji. Jak każdy z ludzi także i Jelonek ideałem nie był i jak każdemu człowiekowi, jemu także zdarzają się pomyłki.
V
Bolesław Zasmażka obudził się o trzeciej w nocy. Parę kwestii nie dawało mu spokoju. Po pierwsze, zawsze istniało ryzyko, że jego nowy kolega, Krzysztof, bez specjalnego sentymentu zgłosi się na policję. Druga sprawa, nie po to oszukał wszystkich, by teraz mitrężyć cenne dni. Miał przecież swoją sekretną misję. Drzemał jeszcze godzinkę, pogrążony w lekkim letargu, ściskając w dłoni pomiętą fotografię ukochanej. Wstał i otworzył drzwi. Świat właśnie okradał ludzi z błogich marzeń, powoli malując ciepłymi promieniami kolory codzienności. Otulony w rosę i szarość poranka, udał się do strumyka. Tam umył w lodowatej wodzie, po czym przy użyciu maszynki zakupionej za pieniądze Jelonka ogolił, używając tafli wody jako lustra. Popatrzył na swoją twarz. Nie miała już wiele wspólnego z jego poprzednim obliczem. Niby rysy te same, ale jakby głębsze, świadczące o długich niewygodach. Wyprał ubranie i powrócił do chatki. Kiedy skończył rozwieszać rzeczy do wyschnięcia, słońce właśnie zaczynało przypominać o sobie z pełną mocą. Czas potrzebny na wyschnięcie odzienia Bolo zdecydował się wykorzystać na przemyślenie swojego planu i inwentaryzację zasobów. Na wyposażeniu miał dwanaście złotych polskich, latarkę, młotek, dwa metry sznurka, chleb i butelkę wody mineralnej. Miał też zakupiony w komisie telefon komórkowy i kartę sim, na której było 5 złotych. Wszystko oprócz telefonu spakował do plecaka. Ubranie nadawało się już do założenia. W pełnym dresie będąc, z założonym plecakiem, włączył urządzenie. Wyświetliła się nazwa operatora, trzy kreski zasięgu. Wystukał numer zapisany na odwrocie zdjęcia i nacisnął zieloną słuchawkę. Liczył, że usłyszy głos swojego kolegi – Mariusza. Liczył i się przeliczył. Odebrał miły kobiecy głos informujący, że to pomyłka. Numer ma od niedawna, a Mariusza w życiu na oczy nie widziała. W tym momencie cały jego misterny zamysł legł w gruzach. Jednak jako zaradny człowiek od razu wykoncypował alternatywnę.
Zanim jednak mógł powziąć kroki zaradcze, zmuszony był dostać się do Krakowa. Nie jest to zadanie proste dla kogoś, kto chciał zachować status incognito. Musiał zaryzykować. Poszedł na przystanek autobusowy i wsiadł do pierwszego busa jadącego w zadanym kierunku. Usiadł na samym końcu. Udawał, że śpi. Zakrył twarz rękami. Tak na prawdę był czujny i gotowy do szybkiej reakcji, gdyby ktoś go rozpoznał, czy zaczepił. Wysiadł przystanek przed Dworcem Głównym. Obawiał się, poniekąd słusznie, że mogą tam jeszcze znajdować się jego zdjęcia. Wprawdzie teraz wyglądał zupełnie inaczej. Ortalion, brak włosów, przemęczony wyraz twarzy, ale uważny obserwator mógł skorelować go z postacią z fotografii. Południe nie sprzyjało spacerom po mieście osobom, które pragną pozostać anonimowe. Zaszył się w pobliskim barze i żeby nie zostać wyrzuconym, sączył zamówione piwo, odżałowawszy na nie osiem złotych ze swojego skromnego budżetu. Wieczorem miał się zmierzyć z przeznaczeniem.
Pukanie do drzwi o dwudziestej drugiej wydało się Jelonkowi nieco dziwne. Czynsz wyjątkowo zapłacił w terminie, tak samo wszystkie pozostałe rachunki. Nikomu z sąsiadów ostatnimi czasy nie naubliżał. Ciekawość spowodowała, że nawet nie zajrzał przez wizjer. Od razu otworzył drzwi. Chciał coś powiedzieć, ale Bolo wprosił się do środka. Wepchnął Krzysztofa do pokoju i wskazał palcem sofę. Zasmażka zdjął plecak i usiadł na fotelu.
- Krzysztofie… - Jelonek instynktownie wyczuł kłopoty – musisz mi pomóc!
- Nic nikomu nie powiedziałem! - Gazela bronił się jak mógł, chociaż nie wiedział, przed czym ma się chronić.
- Wiem, wiem. Słuchaj, to już ostatni raz, kiedy zawracam ci głowę, obiecuję!
Wszystkie filmy, w których gangsterzy przychodzą do domu i o coś proszą, nie kończyły się dobrze. Gospodarz wiedział o tym. Wyraz jego twarzy zdradzał myśli niczym rentgen.
- Nic wielkiego. Miał to zrobić mój ziom, ale go zwinęli. – Bolek nie miał oczywiście zielonego pojęcia, co stało się z Mariuszem, ale przecież nie mógł tego wyjawić. Zobligowany był natomiast kryć się za maską swojego wizerunku. – Musisz odebrać dla mnie pewną paczkę. Adresu za moment ci podam. Tam jest moja i twoja przyszłość. Ja nie mogę tego z pewnych przyczyn zrobić. Jeśli… to znaczy bez problemu ci się uda, a wtedy ja będę bogaty, a ty odzyskasz spokój. Jak widzisz, nie mam problemu z tym, żeby cię znaleźć. Chcesz odzyskać spokój? Jelonek mimochodem pokiwał głową twierdząco.
- Dobrze, zatem tu masz namiary. Pójdziesz tam i powiesz, że chcesz czekoladki dla Ewelinki.
- Ale po co ci czekoladki? - Tutaj Jelonek nie błysnął intelektem.
- To nie są czekoladki! Lepiej zresztą, żebyś nie wiedział, co tam jest. Nikt się nie może dowiedzieć. Mam nadzieję, że cię nie będzie kusiło otwierać pakunku, bo wtedy… - Bolo wykonał dość sugestywny ruch ręką w okolicach szyi. - Pójdziesz tam jeszcze dziś.
- Ale…
- Zbieraj się! Raz, raz..
VI
Krzysztof Gazela, rodowity Krakus, zrozumiał, jak niewiele wie o swoim własnym mieście. Nie spodziewał się, że istnieją w jego idyllicznym zakątku planety obszary, które bez żadnego retuszu można by wykorzystać jako scenerię do najstraszniejszych horrorów. A jednak! Stał właśnie w jednym z nich, do końca nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje. Wypełzające zza koszy na śmieci i oblepionych kałem bram postacie spoglądały czujnym wzrokiem. Ludzie, psy, szczury. Może coś więcej, ale starał się nie wpatrywać zbyt intensywnie. Parł do przodu, licząc że niedługo zostanie po całej sytuacji tylko wspomnienie. Zdał sobie sprawę, jak bardzo nie doceniał swojej kserokopiarki i czasu razem z nią spędzanego. Wiedział, że droga do niej wiedzie poprzez czeluść przed nim. Zacisnął dłonie w pięści. Zwarty i gotowy, jak nigdy przedtem, przyspieszył kroku.
Wejście do budynku pokryte było śladami krwi i wymiocin. Sądząc po zapachu, najnowsza warstwa została dodana całkiem niedawno. W metalowych drzwiach stanął dwumetrowy koks. Jelonek wypalił z miejsca:
- Chciałem prosić o czekoladki dla Ewelinki.
- Hasło się zgadza. - osiłek zlustrował Krzysztofa - Zaczekaj.
Nie było go około piętnastu minut, po czym wrócił z pakunkiem wielkości pudełka na buty. Wyglądało to jak skrzynia z filmów o piratach, które Krzysztof namiętnie oglądał w dzieciństwie. W środku coś wyraźnie pulsowało. Chciał zapytać draba, czy ma coś pokwitować, ale w tym momencie drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Odwrócił się i ruszył w drogę. Gdy wracał, zauważył, że wszystkie istoty, które spoglądały na niego, teraz uciekają w ciemność, w panice odwracają wzrok. Zastanawiało go, co znajduje się w jego rękach. Jednak strach przed konsekwencjami był mocniejszy, Gazela postanowił nie otwierać skrzyni.
Jak się potem okazało, nikt nigdy nie dowiedział się, co było tam ukryte. Prawie nikt - poza marynarzem Kurtem, poznanym przez Jelonka kilka lat później, co zresztą uratowało Bolowi życie, ale to osobna historia. Jedynie Bolo znał prawdę. W każdym razie, po kilku miesiącach, okazało się, że Bolo będący już po operacji plastycznej, stał się najważniejszym bossem mafijnym w Europie. Podporządkował sobie wszystkich. Ludzie umierali ze strachu na samo wspomnienie jego imienia, ale tylko źli ludzie. Wprowadził nowe standardy, usprawnił działanie. Ktoś kiedyś, pewnie dla obniżenia jego autorytetu, puścił plotkę o tym, jakoby Bolo miał załatwić odwyk dziewczynie będącej kelnerką w małym klubie Bear&Beer, co potem została sprzedana do agencji towarzyskiej w Belgii. Plotka głosiła dalej, że zapewnił jej opiekę i nowe życie. Chociaż, tak mawiano, nigdy w życiu jej nie poznał. Czy to zwyczajne pomówienie? Nie dowiemy się nigdy - ten, co je rozgłaszał zwiedza dno pobliskiego jeziorka. To nauczyło innych, że plotkowanie to zły zwyczaj.
EPILOG
Krzysztof chciał zanieść skrzynię z powrotem do mieszkania, ale Bolo czekał na niego dwie przecznice od miejsca, z którego przesyłka została odebrana.
- Dziękuję ci – powiedział Bolesław, nie kryjąc wzruszenia. – Dzięki tobie wypełnię swoją obietnicę. Nie zdajesz sobie sprawy, ile dla mnie zrobiłeś. Moje życie teraz, dzięki tej skrzyni, się zmieni. Jestem twoim dłużnikiem. Cokolwiek, pamiętaj COKOLWIEK, będziesz kiedyś potrzebował, wystarczy byś przyszedł z powrotem w tamto miejsce i powiedział, że przysyła cię Olo Jones.
- Ale ja to tylko ze strachu… - Jelonek nie do końca wiedział, czy chce mieć dług u gangstera.
- Ze strachu robimy różne rzeczy, to prawda. Tak samo dokonujemy zaskakujących wyborów w przypływie odwagi. Popatrz – również szczęście i … cierpienie popychają nas do różnych działań. Mówią – musisz coś zrobić! Zarówno strach, jak i odwaga, szczęście i cierpienie są potrzebne do egzystencji, w pełnym tego słowa znaczeniu; są składnikami wspólnego równania. Równania na życie. Wiesz po czym poznać, że czyjeś jest bardziej wartościowe? Niezależnie od tego, czy świadomie, czy nie, zawsze wybierzesz taki zestaw parametrów, by miało wielką wartość na wyjściu. Przecież mogłeś rozwiązać sytuację w chacie na wiele sposobów, chociaż spróbować. Nie zrobiłeś tego, może nawet o tym nie pomyślałeś. Wiesz dlaczego? Każde inne rozwiązanie doprowadziłoby do nieszczęścia. Nie znasz mnie, nie znasz innych scenariuszów. Ja wiem, że wszystkie pozostałe opcje popchnęłyby mnie do robienia rzeczy, których wynikiem stałaby się krzywda i cierpienie. Nie naprawimy świata nigdy, może nawet trochę go dodatkowo zepsujemy. Ważne, by potem go odbudować z nawiązką, by finalnie stał się choć odrobinę lepszy. Żegnaj, przyjacielu. Może kiedyś się jeszcze spotkamy. Pamiętaj o moim zobowiązaniu, gdybyś miał w życiu problem.
Jelonek wiódł chwilę za nim wzrokiem, aż Bolo stał się jednym z cieni w ulicy.