Ekspres do kawy zwariował. Krzysztof, jak każdy inny poranek, tak i ten miał nadzieję zacząć od dużej czarnej, jednakże maszyneria zamiast wypluwać aromatyczny napój, rzygała cieczą, którą można by przedstawić jako połączenie rdzy, sadzy i opiłków metalu.
Jelonek z wrodzonym spokojem i opanowaniem najpierw przeklął mechanikę, potem kawę, następnie dostało się kolejno hucie, elektrowni, traktorzystom i wyplataczom wiklinowych koszy. Mimo tak jednoznacznego przekazu ekspres pozostał nieugięty. Widocznie nie negocjował z terrorystami. Nasz bohater zawziął się jednak i przyrzekł sobie, że bez kawy z domu nie wyjdzie i już! Uzbrojony w śrubokręt, latarkę, wkrętarkę, młotek, gwoździe i duuużo taśmy izolacyjnej przystąpił do operacji.
Zdjęcie obudowy poszło mu dość sprawnie. Problem zaczął się później. Znalazłszy się w gąszczu uzwojeń, Jelonek przypomniał sobie, że jego głównym zajęciem życiowym jest obsługa ksero i przyjmowanie petentów. Do dziś nie ustalił, co gorsze. No, ale męskie poczucie wiary we własne możliwości kazało mu ślepo kroczyć dalej po ścieżce prowadzącej do zagłady. Rozplątał kabelki. Jeden z nich okazał się być stopiony. Czmychnął na bok wysunąwszy się z wiązki i znajdował się zbyt blisko elementów nagrzewających. To sprawiło zwarcie z główną płytką. Podsumowując: nie ma kabla, nie ma bezpiecznika i “czegoś, co wygląda jak beczka” – wszystkie te elementy pokrywa warstwa węgla.
Skonsternowany pracownik biurowy przypomniał sobie, że na poddaszu posiada stare radio. Zawsze znajdzie się trochę części. To elektronika, tamto elektronika, musi zadziałać! W trzech susach znalazł się na górze. Chwycił za radio i zbiegł do kuchni. Rozbebeszył odbiornik i przystąpił do ożywiania zmarłego ekspresu do kawy.
Za lutownicę posłużył kawałek wieszaka i kuchenka gazowa. Sam materiał pozyskiwał od dawcy organów firmy Unitra. Po godzinie skończył. Do dziś historycy i naukowcy spierają się, w jaki sposób wkomponował trzy czwarte radia do ekspresu i jakim cudem udało się większość łączeń wytworzyć przy użyciu jedynie taśmy izolacyjnej, ale koniec końców nic nie odpadało. Nastąpiła chwila próby. Podłączył zasilanie i nacisnął POWER.
Znaleziono go na wpół umarłego w Krakowie, dokładnie w dzielnicy Nowa Huta. Zakrwawiony leżał na środku Placu Centralnego. Jeden z przechodniów zauważył go i zadzwonił po pogotowie. Dzięki szybkiej interwencji udało się go uratować.
Nic nie pamiętał od czasu, gdy rankiem wziął się za naprawę ekspresu. Policjanci przedstawili mu, a właściwie wmówili przebieg wydarzeń. Rano miał wyjść do sklepu, w którym chciano go obrabować. Następnie go skatowano i postrzelono. Nie wiedział, co odpowiedzieć, więc zgodził się, że jest to prawdopodobne. W ten sposób sprawę zakończono. Sprawców nie ujęto.
Jak historia potoczyła się naprawdę? Było to tak…
Szumiało mu w uszach. Wokoło rozpościerała się wielka preria. Czuł coś zimnego na nodze. Podniósł głowę. Jaszczurka! Wstrętna, oślizgła jaszczurka. Momentalnie ocknął się, zrzucił ją z nogawki. Słońce prażyło niemiłosiernie. Zamknął oczy i usłyszał dźwięk pociągu sunącego po torach w niedalekiej odległości. Nieopodal rosło drzewo, ogromne i rozłożyste. Doczołgał się do niego resztką sił. Szybka lustracja okolicy – piasek, rzadka roślinność, tory kolejowe. Znów zasnął. Obudziło go rżenie koni. Niespiesznie otwierając powieki, zauważył stojących w niewielkiej odległości czterech jeźdźców. Każdy, w lekko pobrudzonym ubraniu, nosił kapelusz i zapięty przy pasie rewolwer. Jeden z nich zsiadł z wierzchowca i podążył ku zdezorientowanemu Jelonkowi. Kowboj też nie czuł się zbyt pewnie, widząc dorosłego mężczyznę w cudacznych materialnych gaciach w serduszka i zielonej koszulce z napisem “Sweet Dreams”. Trzymając prawą rękę na spluwie, drobiąc kroki, mężczyzna zbliżył się na odległość dwóch metrów.
- Kto ty? - zagaił lekko speszony rewolwerowiec.
- Ja, Ja.. Gazela, Krzysztof Gazela z Krakowa. Z Polski - Jelonek odparł odruchowo.
- Poland, ha? - Mimo lekko zardzewiałego akcentu przybysza, rewolwerowiec zrozumiał wszystko. – Nie znam takiej krainy. Pewnie gdzieś za Meksykiem. Co tu robisz, Dżazelo z Polski? To niebezpieczna okolica, teren Indian.
- Nie wiem, naprawiałem ekspres do kawy i znalazłem się tutaj.
- Co? Czyś ty chłopie rozum stracił, jaki ekspres? Tu nawet pospieszne nie jeżdżą, a o Kawie też nie słyszałem! Do najbliższego miasteczka jest jakieś dwieście mil.
- Na pewno wszystko się wyjaśni, potrzebuję tylko, potrzebuję…
Zaczął rozglądać się nerwowo, podano mu wodę. Zemdlał ponownie. Zbudził się nocą. Panowała ciemność, którą rozpromieniało jedynie małe ognisko otoczone kamiennym kręgiem. Spojrzał na siebie. Ubrany był w skórzane spodnie, flanelową koszulę i buty kowbojki. Widząc, że dziwny przybysz się przebudził, jeden z mężczyzn siedzących przy ognisku rozpoczął:
- Witaj nieznajomy. Skoro wracają ci siły, najwyższa pora, by w końcu wyjaśnić sobie to i owo. Już przebraliśmy cię w coś, co bardziej przystoi mężczyźnie. Wstyd było się pokazywać z tobą. Ja nazywam się John, John Wayne. Tutaj od lewej siedzą Billy, Bob i James. - Krzysztof odniósł wrażenie, że wszyscy wyglądają tak samo - wychudzeni, brudni, z psychopatycznym wzrokiem. – Powiedz mi, kim tak na prawdę jesteś i co tu robisz.
- Więc… - nie wiedział jak zacząć, postanowił nie mówić prawdy, bo jego nowi przyjaciele mogliby go uznać za zbyt dużego cudaka i odstrzelić przy najbliższej okazji. – Jestem z kraju o nazwie Polska, to, jak się domyśliliście, jest za Meksykiem, kawał drogi za Meksykiem. Miałem przyjechać tutaj (gdziekolwiek to było) do pracy, ale mnie oszukano. Przebrano w ten dziwny strój i chciano sprzedać na targu niewolników. Udało mi się jednak uciec. Byłem w szoku, nie zapamiętałem wiele. Jedynie tory, pociąg, potem coś uderzyło mnie w głowę, a potem to już wiecie.
- Nielegalny imigrant, tak? Nie bój się. Mam dla ciebie ofertę. Możesz na nią przystać albo ją odrzucić.
- A jeśli się nie zgodzę? - Na wstępie Jelonek chciał znać możliwe konsekwencje działań na własną rękę.
- Kula w łeb.
- Wysłucham zatem propozycji.
- Rozsądnie. Jesteśmy hanzą napadającą na pociągi i dyliżanse. Planujemy za dwa dni kolejny skok, akurat w jednym z saloonów szeryfowie dopadli naszego wspólnika i potrzebujemy piątego. Oferta jest prosta - jeden skok, równa dola. Po wszystkim bierzesz kasę i z pełną sakiewką wracasz do domu. Nie dość, że będziesz miał na drogę to i jeszcze dość dużo ci zostanie, by kupić sobie chatkę w Polandzie. Pociąg przewozić będzie złoto zarekwirowane na terenie naszego dystryktu z ostatniego miesiąca. Twoje zadanie jest proste jak drut. Trzymasz na muszce maszynistów, a my robimy swoje. Umiesz jeździć konno?
- Nigdy nie próbowałem…
- Shit, no trudno, pojedziesz ze mną.
- John – Jelonek miał jeszcze jedną wątpliwość – ale nie umiem też strzelać.
- To nawet lepiej, nie zastrzelisz nas, nie dałbym obcemu naładowanej broni. A tak właściwie to przyjmujesz ofertę? Gazela po krótkim bilansie zysków i strat bycia żywym lub nieżywym, przeliczeniu wartości rabunku i zsumowaniu go z prawie zerową wartością pomysłu jak wrócić do domu, podniesioną do kwadratu przez brak innych zajęć, odparł:
- Przyjmuję.
Dzień przed napadem zaczął się leniwie. Jelonek czuł się rześko. Wstał z innymi skoro świt. Ktoś nosił wodę znad strumienia, ktoś rozpalał ognisko, a ktoś jeszcze inny tankował wielki rondel zawartością puszek z fasolą. John natomiast siedział z boku i czyścił broń.
Krzysztof, szczerze urzeczony tym widokiem, przypomniał sobie dzieciństwo i wszystkie zabawy w kowbojów i Indian, książki o Winnetou, Ostatniego Mohikanina. Postanowił pomóc. Po konsultacjach z resztą drużyny wybrał się na poszukiwania drewna. Systematycznie i skrupulatnie znosił gałązki. Bob pokazał mu potem, jak w warunkach polowych rozpalać ognisko. Po zjedzeniu fasolowej brei wszystkim poprawił się nastrój. Wypili też po szklaneczce whisky.
John około południa przypomniał wszystkim zgromadzonym plan na jutro.
- Słuchajcie! Jeszcze raz, żeby nikt nie dał dupy. Dżazela, skup się! - Zaczął kreślić znalezionym w okolicach buta patykiem. – Bob i Billy, na zakręcie, na którym pociąg musi zahamować, wskoczycie na niego, na ostatni wagon. Następnie będziecie się przemieszczać dachami, aż dotrzecie do piątego wagonu. Tam będzie nasza kasa i kilku ludzi z obstawy. Zajmiecie się nimi. W tym czasie James od strony lasu, z lewej, dogoni pociąg i wskoczy na wagon przed wami, żeby was ubezpieczać. Ja z Dżazelą dołączymy na naszą potańcówkę z przodu, z prawej. Poprosimy grzecznie obsługę maszynowni o szybkie opuszczenie pociągu. Głównego zaś sternika nakłonimy do utrzymywania kursu w nieco wolniejszym tempie. Na wypadek, gdyby miał wątpliwości, zostanie z nim Dżazela, trzymający go na muszce. Przedrę się do was górą, zapakujemy towar na konie. James pojedzie z łupem do naszej kryjówki. Reszta towarzystwa na mój znak – trzy strzały w powietrze – wyskoczy na nasyp przed mostem.
Wszyscy pokiwali głowami na znak, że rozumieją albo że nic nie rozumieją, ale woleliby nie podpaść.
Do zmroku panowała atmosfera skupienia. Nikt nic nie mówił, każdy rozmyślał. Jedni o tym, co sobie kupią za swoją działkę, inni zastanawiali się już nad kolejnym skokiem. Jedynie Krzysztof Gazela z Polski, pseudonim Jelonek, miał zgoła inne priorytety. Najbardziej nurtowało go pytanie, gdzie on właściwie jest i skąd się tu wziął. Najważniejszą zagadkę stanowiło jednak, jak się stąd wyrwać i wrócić do swojego ciasnego mieszkania.
Po przeanalizowaniu wszystkiego, co się zdarzyło, doszedł do pewnych wniosków, jednakże każdy z nich przeczył jego zdrowemu rozsądkowi. Przerobił teorię wróżek, zaczarowanych ekspresów do kawy, kosmitów przejmujących władzę nad umysłem, a nawet to, że po prostu się jeszcze nie obudził rano i tkwi w śnie, z którego nie może się wybudzić. Niestety albo stety nie dostrzegł u siebie żadnych implantów ani wspomnień z poprzednich wcieleń. Uszczypanie też nie pomogło.
Zachód słońca był niezwykle malowniczy – czysty błękit nieba i z wolna ukrywający się za wzgórzami czerwony okrąg. W tym momencie doznał olśnienia. Przypomniał sobie, jak ostatnio na Discovery oglądał program o wszechświecie. Z programu dowiedział się, że aby podróżować przez czas i przestrzeń, ludzkość musiałaby dysponować ogromną energią, porównywalną z energią galaktyki. Program poruszał też zagadnienie czarnych dziur. Istnieje kontrowersyjna hipoteza, którą popiera niewielka grupa naukowców z całego świata, że energię taką mogą posiadać bardzo gęste czarne dziury, nawet o rozmiarze arbuza. Dalej dowodzono jakoby niewielki, punktowy ładunek mógł uaktywniać tunel czasoprzestrzenny, oparty o moc zawartą we wnętrzu tego obiektu ciemnej materii, jeżeli akurat trafił w atom składowy struktury.
Od takich rozmyślań rozbolał go mózg. Zrobił więc sobie małą przerwę na spacer.
Gdy z powrotem znalazł się pod drzewem, poszedł dalej w swoich dywagacjach. Korzystając z pokładów zdobytej wiedzy, wywnioskował, że taki tunel może być aktywny do kilku dni. Zatem jeżeli jest to prawda, może uda mu się wrócić do domu. Musi tylko znaleźć się w miejscu skąd “wleciał” w tę rzeczywistość. Tunel potrzebuje stabilizatora, czegoś, co utrzymuje ładunki na odpowiednim torze. Tory! Tak jest. Jeżeli jest jakaś nadzieja, to jest nią most. Przypomniał sobie, że widział go wtedy pod drzewem. Jutro po napadzie, o ile przeżyje, jego jedyną szansą będzie pozostanie w pociągu i przejechanie mostu. Przepił swoje myśli butelką whisky i zasnął.
Rozpoczynała się przełomowa doba w życiu Krzysztofa Gazeli oraz kilku złodziei. Dogasające po nocy ognisko wzbogacało paletę zapachów o woń siarki i spalonej fasoli. Z jednej strony Jelonek chciał jak najszybciej mieć wszystko za sobą, z drugiej bał się tego, co nieuniknione. Tak czy inaczej zwlókł się z posłania. Nałożył na siebie otrzymany strój. Dodatkowo od swoich kompanów dostał dziś chustę na twarz i prawdziwy kowbojski kapelusz. Teraz czuł się jak rasowy rzezimieszek. Gdy już wszyscy byli gotowi do drogi, w milczeniu ruszyli na wschód. Każdy zajął ustaloną pozycję. Czekali na dźwięk nadjeżdżającego przeznaczenia.
Stukot kół narastał z każdą sekundą. Żyły na szyi Jelonka pulsowały tak, jakby zaraz miały pęknąć. Raz czuł ogromne ciepło, by po chwili fala zimna zalała go od stóp do czubek głowy. Szum w uszach przerwały słowa Johna:
- Zaczynamy! - wykrzyczał, jak tylko mógł najgłośniej.
Zawahał się, odwrócił na pięcie:
- Powodzenia, panie Dżazela…
Na horyzoncie widać już było czarny dym wydobywający się z kominów lokomotywy. Nie minęło więcej niż dziesięć minut i zza zakrętu wyłonił się oczekiwany pojazd. Wielki pisk oznajmił hamowanie. To był ten moment, na który czekali. Korzystając z występującego tu zalesienia, niezauważeni zrealizowali część pierwszą planu - znaleźli się w pociągu. W momencie, gdy Billy, Bob oraz James rozprawiali się z ochroną ładunku, John wraz z Krzysztofem terroryzowali obsługę lokomotywy. No, chcąc się bardziej trzymać prawdy, to John terroryzował, a Jelonek starał się nie zemdleć. Kiedy już wszyscy, którzy mieli, znaleźli się za burtą, maszynista odpowiednio zastraszony utrzymywał pociąg ledwo sunący po torach, a spanikowany Jelonek, trzymając maszynistę na muszce, udawał tego złego. Pomogła otrzymana chusta, skrywając trzęsącą się szczękę. Wayne pospieszył pomóc reszcie ekipy.
Każda sekunda dłużyła się niczym godzina. Nie wiedział, co gorsze. Fakt, że trzyma człowieka na muszce, czy że w razie czego nie ma naboi. Po bliżej nieokreślonej chwili usłyszał trzy strzały. Znak, że zbliżają się do mostu i należy skoczyć. Wystawił głowę przez okno. Widział odjeżdżającego Jamesa, skaczących Billy’ego i Boba. W tym momencie poczuł tępe uderzenie w tył głowy. Osunął się bezwładnie na ziemię. Upadając, poczuł jeszcze kilka ciosów, coś chrupnęło. Ciepło zaczęło się rozlewać po całym ciele. Jak przez mgłę zauważył tylko dzierżącego oburącz łopatkę do nabierania węgla maszynistę, który szykuje się do ostatecznego ciosu. Zamykając oczy, usłyszał strzał. Maszynista runął na ziemię. Miał dziurę w głowie, z której wylewała się ciepła ciecz, mimo to jego nogi i ręce miotane były przez silne drgawki. Zobaczył sylwetkę Johna.
- Dżazela! Żyjesz? Musimy zwiewać!
- Nie, ja muszę… Most… Muszę… - Jelonek z wielkim wysiłkiem składał każde słowo.
- Nie zostawię cię! Wstawaj! John przełożył Jelonka przez ramię i otworzył drzwiczki. Usłyszał, jak kula trafia w ciało. Nie jego. Krzysztof jedynie jęknął. Po dachu lokomotywy szli mężczyźni z coltami. Pasażerowie, którzy postanowili wziąć sprawy w swoje ręce.
- Zostaw! Skacz do cholery, skacz! - Jelonek wyrzucił z siebie z nieudawaną złością.
- Nie zostawię cię!
- Nie dasz rady ze mną na plecach, skacz! Ja, ja muszę na most!
- Nie!
Nie zwracając uwagi na prośby kompana, Wayne skoczył wraz z nim. Jak się okazało, usłyszawszy strzały, na miejsce wrócili Billy i Bob. W ułamku sekundy zapakowali Johna na jednego, a Krzysztofa na drugiego konia. Pognali, nie oglądając się za siebie.
Od napadu minęło kilkanaście godzin. Jelonek leżał na drewnianym łóżku. Na środku pokoju, na stole, leżał zrabowany łup. Kompania właśnie dzieliła złoto na pięć części i każdą z nich umieszczała w dużych torbach. Krzysztof uniósł lekko głowę. Zobaczył bandaże na nodze i ręce. Zakrwawione, wilgotne. Czuł się niezwykle osłabiony, życie z niego uchodziło.
- Obudziłeś się. – Zauważył Wayne. - Baliśmy się, że już po tobie.
- Most, muszę. Most…
- Co ty z tym mostem. Ciesz się, że żyjesz, Dżazela.
Mimo podenerwowania Johna, opowiedział mu całą historię tego, jak się tu znalazł i jaki ma plan powrotu do swojej rzeczywistości. Wayne patrzył z lekkim politowaniem, ale nie przerywał. Chyba było mu żal towarzysza, który z ich powodu dostał kulkę.
- Słuchaj, nie wiem za bardzo, o czym mówiłeś, ale sprawa ma się tak. Będą nas tutaj szukać. Musimy się zwijać i to prędko. Żaden z chłopaków nie zaryzykuje podróży z tobą w takim stanie. Chyba sam rozumiesz. Ja, choćbym chciał, też nie mogę. Nie miej żalu. Mam swoje powody, nie pytaj. Zresztą.. Jak się domyślasz, nie jest najlepiej. Ta rana po kuli… Zakażenie.. Ehh…
Przerwał na chwilę, popatrzył na innych. Odpowiedzieli kiwnięciem głowy. Billy podszedł z jedną z toreb. John kontynuował.
- Nie wiem, czy dasz radę się z tego wykaraskać, czy nie, ale co zarobiłeś, to twoje. Oberwałeś za nas. Damy ci najlepszego z naszych koni. Gna jak wiatr. Jeżeli jakikolwiek wierzchowiec jest w stanie pędzić tak szybko, by dać ci szansę na znalezienie medyka, to właśnie ten. Oto twoja dola. Na nas czas. Koń będzie czekał na zewnątrz. Obyś dotarł do swojego Polandu.
Uścisnęli sobie dłonie.
- Gdybyś kiedyś był w Teksasie, moja Mary robi najlepszego królika…
Wyszedł, nie kończąc.
Mimo wielkiego bólu Gazela wstał z łóżka. Czuł zimno, drgawki i otępienie. Powoli podniósł torbę z podłogi. Prawie godzinę zajęło mu przejście przez izbę i usadowienie w siodle. Wóz albo przewóz. Nie szukając medyka, podążył w kierunku mostu. Ledwo dojechał na miejsce. Kręciło mu się w głowie. Ku swojemu zdziwieniu nie spotkał nikogo po drodze. Ostatkiem sił zerwał rumaka. Przejechał pierwsze przęsło. Nagle nie czuł żadnego bólu, było przyjemnie i ciepło. Stracił przytomność, myśląc że ten ostatni raz.
Gdy obudził się w szpitalu, na zegarze widniała godzina 22:00. Silny ból. Niechcący pielęgniarka zostawiła na jego łóżku kartę. Wyczytał z niej, że ma złamaną prawą rękę, rozliczne stłuczenia, złamane dwa żebra, wstrząs mózgu i ranę postrzałową nogi.
Po kilku dniach wyszedł na żądanie. Lekarze na siłę próbowali go zatrzymać, ale uparł się. Wypuścili go zaopatrzonego w liczne zalecenia i taką ilość tabletek, że policja mogła go uznać za dilera. Usiadł po raz pierwszy od dłuższego czasu na swojej kanapie. Włączył telewizor. W programie Dziwny jest ten kraj usłyszał historię o osiodłanym koniu błąkającym się po centrum Krakowa. Chciał zamówić pizzę. Otworzył portfel w poszukiwaniu resztek gotówki, ale zrazu zauważył kartkę. Widniał na niej zapisany przez niego samego tekst Plac Centralny, rzeźba. Jeśli umarłem, przekażc… Napis się urywał. Postanowił nocą wybrać się we wskazane miejsce. Faktycznie, pośrodku rosnących tam licznie rododendronów, stała rzeźba podpisana: Cierpienie mistrza nad istotą wszechbytu. Okoliczna młodzież sprayem przekreśliła wszechbyt, zamieniając go na odbyt. Jelonek, w myślach, jednym żołnierskim słowem wyraził, co uważa na temat młodego pokolenia. Byt czy odbyt – dla Krzysztofa wyglądało to na dzbanek wielkości człowieka. Rozejrzał się. Nikogo nie zauważył. Nachylił się i zobaczył w środku torbę. Porwał ją szybko i czym prędzej pognał ze zdobyczą do samochodu. Położył na siedzeniu pasażera i otworzył. Kryła w sobie złoto. Dużo złota. Zbiło go to z tropu, ale szybko odzyskał spokój. Pomiędzy kruszcem plątała się druga kartka: Zarobiłem. Nikt nie ściga. Poznał swój krój pisma.
- Nic to - pomyślał – skoro tak napisałem, to chyba tak jest.
Z pakunkiem pojechał do Bola. Bolo, gangster pełną gębą, miał u Gazeli dług wdzięczności, ale to już inna historia. Po telefonie od Jelonka czekał na niego w swojej melinie. Spieniężywszy złoto, Krzysztof, tym razem z neseserem gotówki, pojechał do mieszkania. Usiadł w fotelu. Zastanowił się chwilę. Doszedł do wniosku, poniekąd słusznego, że schowa pieniądze gdzieś, gdzie nikt ich nie znajdzie. Lepiej na razie nie zwracać na siebie uwagi policji, rodziny, sąsiadów, a już na pewno Urzędu Skarbowego. Nabrała go wielka ochota na kawę. Wstał, poszedł do kuchni. Zastał rozkręcony ekspres.
- Dalej go nie naprawiłem? - mruknął do siebie.
Wrzucił cały osprzęt do czarnego worka na śmieci. Wyciągnął plik banknotów. Zamówił telefonicznie nowy. Najdroższy model. Uśmiechnął się tak jakoś dziwnie i rzekł w pustkę:
- amor caecus est, amor caecus est…