PROLOG
Migotliwe światło dziesiątek, jak nie setek świec, rozświetlało pomieszczenie. Nie ostała się ani jedna enklawa mroku.
Twarze, smagane kołyszącymi się płomieniami, przybierały bardzo nienaturalne wyrazy. A były to twarze mężczyzn. Rzec można, dość podłych mężczyzn. Szanowani obywatele nie zachodzili do karczmy Pod Katowskim Toporem. Klientów obsługiwano zza solidnej lady, która często służyła za tarczę dla obsługi. Drzwi znajdowały się naprzeciw. Solidne, dębowe, o spiczastym sklepieniu.
Zapach gotowanej na zapleczu potrawki z zajęcy roznosił się po izbie. Łechtał nozdrza kuszącym aromatem. Musisz wiedzieć czytelniku, iż owa potrawka stanowiła specjalność tutejszego karczmarza Kazimierza. Czarowała imbirem i tajemniczą mieszanką ziół, i niby można było pokusić się o podanie kilku składników, jak czosnek, czy bazylia, ale ni cholery, całej receptury nie wyniuchasz.
Wystrój, jako w podobnych lokalach, wykwintnością nie grzeszył. Ot, zbite krzywymi i zardzewiałymi gwoździami, jakby wbrew własnej woli, deski i przycięte pniaki z pobliskiego lasu. Uformowano z nich prowizoryczne stoły i ławy. Każdy taki mebel zdobiły, nabyte przez lata, liczne napisy, podpisy, symbole. Nierzadko sprośne, a zarazem wulgarne. Wyryte nożami, sztyletami, mieczami, rapierami, czy grotami strzał.
Wędrowiec zajmował miejsce przy stole najdalej położonym od drzwi, tuż przy świeczniku wiszącym na łańcuchu. Twarzą skierowaną tak, by widzieć każdego, kto wchodzi, a zarazem by każdy dostrzec mógł jego. Po uczciwości przyznać trzeba, że nie wyglądał na poczciwego człowieka. Takiego, co to można mu zostawić majątek na przechowanie, nie kłopocząc się, czy przypadkiem, gdy wyjdzie się do wychodka, on nie będzie już w drodze do sąsiedniej marchii. Miał mocne rysy twarzy, wyraźnie zarysowaną szczękę, przykrytą długim, gęstym zarostem, który postarzał go, co najmniej dekadę. Włosy opadające na plecy, szare. Wysoki na dwa metry, budowy atletycznej. Nosił solidne, wysokie do połowy łydki, skórzane buty. Brązowe spodnie materialne, przez których szlufki przewleczony został ćwiekowany pas z solidną, prostokątną klamrą. Zieloną, ciężko stwierdzić - koszulę, czy kamizelkę, częściowo zakrywał długi do kostek, czarny płaszcz z wysokim kołnierzem, na ramionach podszyty skórą. Całość dopełniał, teraz zawieszony na szyi i wsparty na plecach, kapelusz z szerokim rondem, barwy smolistej. Nad prawym okiem przybysza widniała, przechodząca przez całe czoło i zachodząca na brew, paskudna blizna. Widać, zeszyta przez, w najlepszym wypadku, krawca z bożej łaski. Za pasem pobłyskiwała pochwa szabli. Pięknie zdobiona, dzieło widać kogoś znacznego. Wystająca rękojeść broni prezentowała się równie imponująco. Pozłacana głowica przedstawiała twarz kobiety. Trzon wykonano, ze zdobionego łacińskimi sekwencjami, drewna. Jelec kabłąkowy, finezyjnymi figurami, wił się ku górze.
Jednym słowem aparycja najemnika. Zabijaki, który zna się na swoim fachu. Ci, co się nie znają, zazwyczaj szybko kończą karierę pod ziemią, tudzież chodzą w obdartych łachmanach i obijają po wsiach mordy dłużnikom.
Podróżny sączył chrzczone piwo już dobrą godzinę. Czekał na kogoś. Doczekał się. Z zewnątrz powiało chłodem. Do środka weszli dwaj rycerze w zbrojach płytowych oraz czterech giermków w kolczugach sięgających kolan.
-
Doigrałeś się, panie Kune Wanistch – podjął jeden ze zbrojnych, dobywając miecza
-
Juści! - zawtórował, otwierając przyłbicę Hannen – Dobrze ci wskazał Aglon, doigrałeś się psi synu. Przyszła twoja godzina, kurwojadzie!
Kompani spojrzeli na Hannena, nie zrozumiawszy ostatniej aluzji, nie wypadało jednak dyskredytować towarzysza, to też temat zarzucili. Kune nie zaszczycił ich nawet spojrzeniem.
- Myślałeś – podjął dalej Aglon – że możesz bezkarnie ograbić naszych przyjaciół, a potem zarżnąć ich cichcem jak świnie! Co?! Że ci to ujdzie? Gadaj!
Pozostałych pięciu poczęło dobywać swoich ostrzy. Zbyt wolno. Wanistch, szybkim ruchem, złożył się jak scyzoryk. Sięgnął do cholew. Powietrze świsnęło. Dwóch pachołków runęło na podłogę z ostrzami w podniebieniu. Pozostali słudzy wykonali krok do tyłu. Kune, pokazując ogromną siłę, kopnął nogami stół, który wybił z rytmu szarżujących pancernych. Drewno nie zdążyło upaść, a on już stał na zgiętych kolanach, dzierżąc w jednej ręce szablę, a w drugiej flakonik z srebrną cieczą. W czwórkę próbowali go otoczyć. Cisnął szkło z impetem. Zawartość rozbryzgała się o posadzkę, błyskawicznie zamieniając w gęstą mgłę. Goście w karczmie chyba przywykli do rozrób, bo specjalnie nie zwracali uwagi na całe zajście. Jedynie dym dostarczył im nieco rozrywki, ale na krótko, bo potem, jak to dym, wszystko zasłonił. Kiedy wreszcie opadł, na ziemi leżało sześć trupów. Każdy, przed śmiercią, otrzymał jeden cios. Niebywała precyzja i wiedza ich oprawcy - anatomiczna, jako i płatnerska, musiała budzić trwogę - i budziła. Nie jest prosto zabić kogoś w pełnej płycie, a dokonać tego jednym uderzeniem, to już umiejętność wybitna. Kune, jednakże, zniknął. Wydostawszy się poprzez kuchnię, począł podążać do pobliskiego zagajnika. Koń zaczął rżeć, widocznie poznawszy swego właściciela.
- Juna – stłumił krzyk – wychodź. To ja.
W krzakach coś zaszeleściło. Wyszła z nich mała, wychudzona dziewczynka, może sześcioletnia. Ubrana w ubrudzoną od błota, jasnozieloną sukienkę. Zza rozpuszczonych, długich, kruczoczarnych włosów, obserwowała świat wielki oczami barwy niebieskiej. Zbliżała się do usłyszanego źródła głosu drobiąc swoimi nóżkami, które zdobiły szare trzewiczki. Rękami, z całych sił, obejmowała szmacianą lalkę. Równie umorusaną, jak ona. Juna, chwytając zabawkę do jednej ręki, przyspieszyła. Wanistch przykucnął. Dziecko skoczyło, by schronić się w jego ramionach. Wstał. Trwali tak chwilę. W końcu, niezgrabnie, odepchnęła się od jego ramion, jednak na tyle tylko, by złowić jego wzrok
- Widziałeś się z nimi? Tymi, co zabrali mamę?
- Tak, Juna. - próbował mówić najłagodniej, jak potrafił. - Spotkałem.
- I co? I co i co, i co?
- Oni.. już nie będą Cię niepokoić.
- Jak to nie będą, przecież mamę skrzywdzili. - łzy zaczęły jej spływać po policzkach – gdzie jest mama, Kune?
- Juna – szukał słów, by wlać w nią, choć odrobinę otuchy. W końcu, natrafiwszy na pustkę, zrezygnował - Przepraszam Cię, nie zdążyłem uratować Twojej mamy, ale przyrzekam, Ciebie nikt nie skrzywdzi. Nikt. Słyszysz?
Kiedy mówił, ponownie wtuliła się, chowając głowę pod jego płaszcz. Nie słyszała słów, wszak nie miały teraz znaczenia. Zasnęła. Wiedziała, że nic jej grozi, choćby zza drzew wyskoczyły na nich niedźwiedzie i wilki.
Niczym jakowąś porcelanową figurkę, bojąc się, by jej nie rozbić, bardzo delikatnie przeniósł na siodło. Powolutku wsiadł na swojego karosza. Nie spieszyło im się, już nie. Stępem ruszył na wschód.